Wołanie z otchłani – recenzja albumu „But Here We Are” Foo Fighters

Okładka nowego albumu Foo Fighters. Biała z ledwo widocznym napisem: but here we are, będącym tytułem płyty

Ubiegły rok zachwiał Foo Fighters w posadach. Nagła śmierć wieloletniego, wybitnego perkusisty Taylora Hawkinsa oraz odejście mamy Dave’a Grohla, o której to niejednokrotnie wypowiadał się jako o swojej największej inspiracji i fance, postawiły zespół na skraju przepaści – pod względem osobistym i muzycznym. Stąd znaczenie ich powrotu jest podwójne. „But Here We Are” nie tylko tryumfalnie rozpoczyna zupełnie nowy etap w historii Foo Fighters, ale też udowadnia, jak wielką uzdrawiającą moc może nieść ze sobą muzyka.

Nie jest najmniejszym zaskoczeniem, jak bardzo przesiąknięty wydarzeniami z ostatnich miesięcy jest jedenasty album w dorobku rockmanów. Smutek zakamuflowany pod żywiołowymi kompozycjami jest dojmujący, ale jednocześnie nie odbiera należnego miejsca nadziei, która wraz z każdą kolejną piosenką coraz częściej dochodzi do głosu. 

Czekając na ratunek

Otwierające płytę „Rescued” nadaje ton i nastrój, jaki dominuje na płycie. Żwawy gitarowy riff w refrenie, dynamiczny i podnoszący na duchu rytm, za którym kryje się wołanie o pomoc mieszające się z rezygnacją – tak brzmi dualizm „But Here We Are”. Albumu, który czerpie garściami z pierwszych dzieł Foo Fighters, ale jednocześnie jak nigdy wcześniej zapuszcza się w tak trudne i sentymentalne meandry straty oraz prób radzenia sobie z nią. Spójność liryczna jest tutaj zachowana na całej długości trwania płyty, a jednocześnie album nie popada w powtarzalność. 

Podczas około 50 minut spędzonych z zespołem przechodzimy przez kolejne etapy rozstania. „Hearing Voices” to olbrzymia pustka pomimo potężnej wewnętrznej burzy, „Beyond Me” przede wszystkim skupia się na niedowierzaniu i nagłym przemijaniu, a z kolei „The Glass” w bardzo osobisty sposób próbuje sięgnąć na drugą stronę tytułowej przeszkody. Żaden z tych utworów natomiast nie pozostawia słuchacza z odczuciem depresji. Wręcz przeciwnie, pomimo tak dużego nagromadzenia przybijających emocji, zawsze na końcu czeka światełko w tunelu. Jest tak też zresztą w perspektywie całego albumu, którego konkluzja w postaci „The Teacher” i „Rest” dostrzega potrzebę życia w teraźniejszości oraz pozwala na ostateczne pogodzenie się ze stratą i pożegnaniem.

Surowość i tradycja

Muzycznie co do zasady nie doświadczymy tu wielkich eksperymentów. Jak już wspomniałem – większość albumu to utwory, które spokojnie odnalazłyby się w realiach debiutanckiego „Foo Fighters” oraz „The Colour and the Shape”. Nie oznacza to, że nie ma tutaj miejsca na oddech od zawrotnie szybkich numerów. Takim wytchnieniem jest przez dużą część „Beyond Me”, z początku będąc balladą z wiodącym keyboardem, która dopiero z czasem przeradza się w bardziej hymnowy kawałek. Troszkę spokojniej jest też w „Show Me How”, któremu blisko do dream popu, a zrównoważony rytm imituje niejako senną podróż. 

Jednak na „But Here We Are” dominuje szybkość i pewnego rodzaju surowość, którą w takim stopniu ostatni raz słychać było na genialnym „Wasting Light” z 2011 roku. Nie brak tutaj mocnych przesterów („The Teacher”), brzmienia nieco garażowego („Rest”) czy wciąż fantastycznie funkcjonującego, dzikiego ryku Dave’a Grohla („But Here We Are”). Nie ma też niemal w ogóle niepotrzebnych zagrań, mających „udziwnić” efekt – to po prostu czysty rock’n’roll. Jednym z moich absolutnych faworytów jest pod tym kątem „Under You”, które nie bierze jeńców i po spokojniejszych zwrotkach z całą werwą atakuje w piekielnie szybkim refrenie. Nie sposób nie wspomnieć najbardziej nietypowego momentu, czyli 10-minutowego „The Teacher”, który w znakomitym stylu łączy te raczej stonowane momenty z typowym rockowym graniem w jedną, świetnie skomponowaną całość.

Wielkie zwycięstwo

Taylora Hawkinsa na perkusji we wszystkich utworach zastępuje Dave Grohl, dla którego jest to pierwszy występ na bębnach w Foo Fighters od 2005 roku. Frontman jednak nie zapomniał, jak to jest nadawać rytm i partie perkusyjne są odegrane bardzo dobrze. To samo można powiedzieć o niezmiennie znakomitym wokalu Grohla, który nie traci ani trochę ze swojej zadziorności. Również warstwa gitarowa jak zawsze zyskuje dzięki aż trzem utalentowanym gitarzystom, a momentami dostarcza tak znakomitych riffów, że mój wewnętrzny niespełniony muzyk chciałby znów złapać za „wiosło”. Nie mogę mieć również żadnych zastrzeżeń do solidnego Nate’a Mendela na basie i rzadko wybijającego się na przód Ramiego Jaffee’ego, którego klawisze też wzbogacają poszczególne utwory.

Mógłbym na siłę szukać wad tego albumu, chociażby w trochę słabszym środku. Jednak byłoby to zbyt daleko idące czepialstwo. „But Here We Are” to same wielkie tryumfy. Przede wszystkim Foo Fighters jako rodziny, która jak każda jest odsłonięta na najcięższe ciosy. Następnie zespołu, który z tak trudnego punktu nagrał jedną z najlepszych płyt w swoim dorobku. A na końcu muzyki per se, która ma być swoistą latarnią wyznaczającą drogę w trudnych momentach. Cieszy fakt, że Foo Fighters podczas tej niedawnej burzy nie zgubili swojej ścieżki. Co więcej, niniejszym otwierają nowy jej etap, który, jak udowadnia „But Here We Are”, wciąż skrywa wiele interesujących przystanków.

Źródło zdjęcia: Facebook Foo Fighters

Dodaj komentarz