Wielki powrót po latach – recenzja filmu „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”

Czy odgrzewane kotlety mogą być dobre? Mogą, o ile wie się, jak je przyrządzić.

W 2008 roku wielki powrót po prawie dwudziestu latach najsłynniejszego w historii kina archeologa przyniósł raczej rozczarowanie aniżeli radość fanów. Twórcy postanowili więc spróbować jeszcze raz. I w ten sposób 30 czerwca tego roku swoją premierę miał nowy film „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”. Jak tym razem się udało? 

Historia kina pokazuje, że powrót do kultowych klasyków po latach często kończy się fiaskiem. A mimo to twórcy cały czas próbują przywracać starych bohaterów i tworzyć z nimi nowe opowieści. Zwłaszcza w ostatnich latach wielkich powrotów było wiele, również tych z już nie najmłodszymi aktorami w rolach głównych. Na fali tych powrotów do kin weszła właśnie najnowsza i ostatnia odsłona przygód Indiany Jonesa – tym razem już nie w reżyserii Stevena Spielberga, a Jamesa Mangolda. 

Stary – nowy bohater 

Pełen werwy, żądny przygód, wysportowany i zawsze w akcji – tak można opisać filmowego Indianę Jonesa z pierwszych trzech filmów. I tak właśnie kojarzony jest on przez fanów. Jak więc nagrać film z aktorem, który na karku ma już skończonych 80 lat? Ku zaskoczeniu – można i wcale nie wygląda to źle, jednak starego bohatera trzeba zaakceptować w tej nowej odsłonie. Otóż Harrisona Forda w „Artefakcie przeznaczenia” poznajemy już jako zgorzkniałego, samotnego starszego pana, który zamknął się w swoim niewielkim mieszkanku, walczy ze zbyt głośną młodzieżą mieszkającą za ścianą i nad którym ciąży widmo emerytury. Po starych przygodach pozostały tylko wspomnienia. 

Dla równowagi i tchnienia świeżości, twórcy obok głównego bohatera wprowadzają nową postać – córkę chrzestną Jonesa – Helenę, w którą wciela się Phoebe Waller-Bridge. To ona wciąga Indianę w wir przygód jak za dawnych lat. Początkowo postać ta, jak i motywacje, które nią kierują, mogą się wydawać niezbyt przekonujące, jednak w ciągu seansu zaczyna się dostrzegać więcej zalet niż wad tej postaci. To ta bohaterka ciągnie całą fabułę do przodu, nawet gdy główny bohater momentami niedomaga.

Warto zaznaczyć, że jednak nie przez cały film Indy jest stary. Twórcy zdecydowali się w dwudziestominutowej sekwencji otwierającej odmłodzić głównego bohatera. I należy przyznać, że wyszło to naprawdę dobrze. Akcja przenosi się do 1944 roku, gdy naziści stoją na skraju przegrania wojny i pociągiem wywożą zrabowane skarby – jest to idealne miejsce dla Jonesa, który wraz ze swoim przyjacielem po fachu, Tobym Jonesem (Basil Shaw), poszukuje artefaktów. Jedyne, co może kłuć w uszy, to głos starego Forda w zestawieniu z widoczną na ekranie jego odmłodzoną wersją. Nie ma jednak na co narzekać – powrót do wątku nazistów z najlepszych części tej serii filmowej stanowi świetny punkt rozpoczęcia nowej przygody, która dzieje się w 1969 roku. 

Trochę Zimna Wojna, a trochę naziści 

Stany Zjednoczone Ameryki. Sukcesem zakończyła się właśnie misja Apollo 11. Co pozostaje człowiekowi, gdy już nawet kosmos nie stanowi dla niego wyzwania? Wtedy do akcji wkracza Dr Voller, w którego wciela się Mads Mikkelsen. Nie można wymarzyć sobie lepszego aktora odgrywającego złą postać. To on przez cały film będzie gonić za dwójką głównych bohaterów w celu znalezienia lub odebrania im (w zależności od momentu filmu) najbardziej poszukiwanego przez siebie od lat artefaktu, stworzonego przez samego Archimedesa. 

Zwrotów akcji, jak na Indianę Jonesa przystało, w tym filmie nie brakuje – artefakt przechodzi z rąk do rąk, a poszukiwania brakujących elementów opierają się na rozwiązywaniu zagadek zapisanych szyfrem. Nie brakuje również ukrytych tuneli, obrzydliwych robali i innych nawiązań do kultowych scen z poprzednich części. Twórcy wielokrotnie puszczają oko do fanów całej serii, jednak nie bazują tylko na sentymencie, bo cała historia tworzy spójną całość.

Nie brakuje niestety pewnych luk fabularnych. Jaka jest rola CIA? Jaką rolę odgrywa agentka Mason (Shaunette Renée Wilson), która pojawia się na ekranie jako bardzo tajemnicza postać, po czym po prostu ginie? Sam Indiana Jones, uciekając z USA, jest ścigany przez wszystkie możliwe służby, a później ot tak wraca do kraju. Kilka wątków wymagałoby dopracowania. 

Finansowe rozczarowanie

Pierwszy weekend przyniósł kasowe rozczarowanie. Film zarobił 130 milionów w ciągu pierwszych trzech dni, z czego 60 milionów z USA i Kanady oraz 70 milionów z 52 rynków światowych. Wydawać by się mogło, że nie jest to zły wynik, jednak biorąc pod uwagę, że Disney i Lucasfilm zainwestowali w produkcję i dystrybucję gigantyczną sumę 295 milionów dolarów, to pierwsze wyniki finansowe są znacznie poniżej przewidywań i oczekiwań twórców. 

Trochę nie ma się czemu dziwić. Czwarta część serii – „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki” z 2008 roku nie odniosła sukcesu. Film powstał po 19 latach od „Ostatniej krucjaty”, która przez wielu uważana jest za najlepszy film serii. I niestety liczba absurdów w „Królestwie kryształowej czaszki” – jak przeżycie wybuchu bomby atomowej w lodówce – przesądziły o nie najlepszej ocenie tego filmu. Dodatkowo, czy dla młodych Indiana Jones nie jest za stary? Trudno jednoznacznie stwierdzić. 

„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” nie jest filmem tak dobrym jak trzy pierwsze części – jednak od lat 80. wiele uległo zmianie. Już nie ta ręka reżysera i nie ten wiek aktora. Ale pomimo wielu wad jest to po prostu dobry film, który warto obejrzeć. Fani serii na pewno się uśmiechną, a może i wzruszą na seansie, a ci, którzy nie znają wcześniejszych przygód archeologa, też powinni się dobrze bawić w kinie. Na całe szczęście powstał „Artefakt Przeznaczenia”, bo jest to godne zakończenie całej serii przygód archeologa. 

źródło zdjęcia: plakat filmowy z Facebooka

Dodaj komentarz