Top Gun znowu na topie. I to po 36 latach!

Kino przyzwyczaiło nas do odgrzewanych kotletów, będących kontynuacjami filmów, które powstały przed laty. Zazwyczaj takie produkcje to zupełne niewypały bazujące na sentymencie. Idąc więc do kina na „Top Gun: Maverick”, nie miałam zbyt dużych oczekiwań. Dlatego szokiem było dla mnie, jak dobry okazał się ten film. 

Data premiery „Top Gun: Maverick” z powodu pandemii COVID-19 była kilkukrotnie przekładana. Pojawiły się nawet pomysły, aby film został dystrybuowany przez jedną z platform streamingowych. Wytwórnia Paramount Pictures nie zdecydowała się jednak na taki krok z powodu przewidywanych zysków z premiery kinowej. Należy przyznać, iż decyzja ta nie była błędem – tylko w pierwszy weekend film zarobił 83,8 milionów dolarów. Stał się w ten sposób drugim filmem z najlepszym weekendowym wynikiem spośród wszystkich tytułów Paramountu. Więcej zarobił jedynie Iron Man 2.

Z perspektywy widza trzeba zaznaczyć, że taki film nie tylko można, a nawet trzeba obejrzeć w kinie. Żaden ekran komputera czy telewizora nie odda tego, czego można doświadczyć w trakcie seansu kinowego. 

Wiecznie młody Tom Cruise   

Zdecydowanie należy zacząć od głównego bohatera, a więc Mavericka – Toma Cruise’a. Jest to opowieść o nim, reżyserowana przez niego. Co prawda reżyserem jest Joseph Kosinski, ale nad wszystkim czuwał tak naprawdę Cruise. W tym filmie nic nie dzieje się przypadkowo. Zresztą, już sam tytuł sugeruje, że cała produkcja poświęcona zostanie głównej postaci. I o dziwo, ta konwencja ma ręce i nogi. Niepowtarzalny Tom Cruise ze swoim urokiem osobistym, charyzmą i wyglądem wypada nawet lepiej niż w pierwszej części. 

W „Top Gun: Maverick” główny bohater jest już bardzo doświadczonym pilotem z trzydziestoletnim stażem. Zajmuje się testowaniem nowych technologii, które nie przynoszą jednak oczekiwanych rezultatów, zwłaszcza, że na horyzoncie pojawiają się już jednostki bezzałogowe – drony. Jednak Pete Mitchell wie, że to jeszcze nie moment odejścia pilotów do lamusa, co zresztą udaje mu się w filmie udowodnić. Dostaje zadanie przeszkolenia grupy pilotów z elitarnej szkoły Top Gun – a więc najlepszych z najlepszych – do niemal niewykonalnej misji.

Jednym z pilotów jest Rooster – syn najlepszego przyjaciela Mavericka, który zginął tragicznie w pierwszej części. I to właśnie relacja między Roosterem a Maverickiem staje się główną osią fabuły, co, trzeba przyznać, jest bardzo ciekawe. Pozostali bohaterowie-piloci to trochę kalki postaci z pierwszej części, z podobnymi charakterami i zachowaniami. 

Drugą ważną relacją, w którą wchodzi Maverick, jest ta z bohaterką o imieniu Penny. Tutaj twórcy puszczają oko do zagorzałych fanów „Top Gun”, bo postać ta zostaje wspomniana w pierwszej części, jednak nie jest wówczas pokazana. Przywrócenie właśnie tej bohaterki jest o tyle ciekawe, że relacja ta wygląda podobnie jak miłość z pierwszej części, choć wówczas bohater miał dwadzieścia parę lat, a teraz o ponad trzydzieści więcej. 

Wzbić się w powietrze  

„Top Gun” z 1986 roku był przełomowy. Walki powietrzne w myśliwcach oglądane na kinowym ekranie były czymś fascynującym. Aktualnie jednak technika tak poszła do przodu, że widza często trudno zadowolić – zamiast chwalić, raczej wytyka on wszystkie błędy, jakie twórcy popełniają w filmach. Pod dostatkiem jest wyścigów ulicznych oraz gonitw powietrznych, a jednak „Top Gun: Maverick” jest pod tym względem arcydziełem.

Zgodnie z życzeniem Toma Cruise’a wszystko, co można nagrać „naprawdę”, właśnie tak ma zostać nagrane. Green screen ma służyć ewentualnemu uzupełnieniu. I w ten sposób wszyscy aktorzy przechodzili kilkumiesięczne szkolenie przygotowujące do latania w prawdziwych maszynach. Robi to wrażenie. Film jest autentyczny, a widz, siedząc w kinie, ma momentami wrażenie, jakby znajdował się z pilotami w kokpicie. Technika i montaż zasługują na wszystkie możliwe nagrody, bo są dopracowane do perfekcji. Widz nie ma szans na zgubienie się nawet w bardzo szybkiej i dynamicznej akcji. 

Za wadę można uznać jedynie walkę z wyimaginowanym wrogiem. Bo o ile w pierwszej części nie pada wprost, z kim walczą Amerykanie, o tyle jest to oczywiste dla widzów. W tej części natomiast misja polegać ma na zniszczeniu fabryki uzbrajającej uran, jeszcze zanim surowiec zdąży do niej dotrzeć. Wróg posiada już najnowocześniejsze maszyny piątej generacji, ale również stare – uwaga – amerykańskie F-14. Cóż, nie sposób się więc domyślić, z kim piloci elitarnej szkoły walczą, ale może taki miał być cel, aby widz zwizualizował sobie przeciwnika sam?

Trochę inny, a trochę ten sam

Film bazuje oczywiście na sentymencie – jak każdy sequel. Jednak jest to zrobione z klasą. Pojawiają się nawiązania do pierwszej części, więc fani na pewno będą zadowoleni, a młodzi widzowie nieznający „Top Gun” również będą się dobrze bawić w kinie. Bo co najważniejsze, „Top Gun: Maverick” nie jest kalką pierwszej części, a oddzielną, autonomiczną opowieścią, która angażuje widza. Nie brakło również jakże słynnych okularów, które dzięki pierwszej części stały się kultowe. 

Może i momentami jest to film odrobinę przewidywalny, jednak w końcowej części ogląda się go z zapartym tchem, czekając na rozwiązanie akcji. „Top Gun: Maverick” serwuje nam wszystko to, czego oczekuje się od każdego filmu sensacyjnego – i to na naprawdę wysokim poziomie. Dodając do tego genialny soundtrack z nową piosenką Lady Gagi, można mówić o naprawdę dobrym filmie. 

Źródło zdjęcia: Facebook

Dodaj komentarz