Śmiech dryfuje obok

Małgorzata Halber pisze, że nie chce świata, w którym książkę Emilii Dłużewskiej uważa się za „książkę o depresji”. Wydana 22 lutego, jeden dzień przed Światowym Dniem Walki z Depresją, oczywiście opowiada o chorobie autorki, ale tym, co zaskakuje i przyciąga czytelnika jest niewątpliwie jej język. 

„Jak płakać w miejscach publicznych” to książkowy debiut Emilii Dłużewskiej, choć z pisaniem związana jest już od dłuższego czasu. Publikuje w „Wolnej Sobocie”, magazynie „Książki” a od 2014 roku w „Wyborczej”. Pojawia się również na łamach kwartalnika „Przekrój” czy jako jedna z prowadzących podcast „8:10” w TOK FM. Jest dziennikarką kulturalną, pisze zatem o popkulturze, feminizmie, książkach, sztuce czy języku. 

Oczekiwania

Książkę zamówiłam trochę przypadkiem. Jeszcze przed oficjalnym wydaniem, trafiłam na jej fragment zaczynający się od słów „Tego lata zakochałam się sześćdziesiąt cztery razy” i pomyślałam, że chciałabym przeczytać całą książkę – pech, że jeszcze nawet nie miała swojej premiery. Na chwilę o niej zapomniałam, a kiedy już zdecydowałam się na zamówienie, nie upewniłam się, o czym dokładnie jest. Nie zagłębiałam się w opinie innych, bo skoro jeden fragment potrafił mnie przekonać, to czy potrzebuję czegoś więcej? Debiut Dłużewskiej liczy zaledwie 200 stron. Używam słowa „zaledwie”, bo jednak miałam ogólne pojęcie, że tematem jest depresja. Z góry założyłam, że tak „poważny” temat wymaga znacznej objętości (jakbym spodziewała się co najmniej kompendium wiedzy o depresji). Natomiast „Jak płakać w miejscach publicznych” sprawia wrażenie bardzo niepozornej, lekkiej do czytania książki i, do pewnego stopnia, te pozory korespondują z jej formą i treścią. 

Rzeczywistość 

Emilia Dłużewska nie zawodzi, bo rzeczywiście dostajemy instrukcję, jak płakać w miejscu publicznym – dosłowną instrukcję składającą się z sześciu punktów. Ale przed tym dużo się jeszcze dzieje. Rozdziały są  krótkie, nawet bardzo. Najkrótsze mieszczą się na jednej stronie, najdłuższe zajmują ich maksymalnie kilka. Wpływa to na pewno na dynamikę czytania, bo wydaje się, jakbyśmy pochłaniali książkę w błyskawicznym tempie. Tytuły rozdziałów są bardzo różne, czasem formułowane niczym porady („jak powiedzieć rodzicom, że bierzecie leki”), a czasem będące jednym całkiem zwyczajnym słowem, które podsumowuje historię z danego rozdziału („samolot”, „zazdrość”, „podchody”). Książka jest oczywiście autobiograficzną opowieścią o doświadczeniach z depresją. Osobiście nastawiałam się na o wiele „cięższą” lekturę, natomiast Dłużewska opowiada o swojej chorobie całkowicie inaczej. „Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego” – tak brzmi pierwsze zdanie książki, a w jego kontynuacji pojawia się przykład premiera Japonii, który został zastrzelony w miejscowości Nara. „Śmiech nie redukuje smutku – dryfuje obok, udając, że nie ma z nim nic wspólnego”. Autorka używa ironii, groteski, pozornie zabawnych anegdot nakreślając swoją historię depresji. To, że zabiegi te wywołują rozbawienie, nie oznacza, że sama choroba w gruncie rzeczy była śmieszna i mniej poważna. Książka „Jak płakać w miejscach publicznych” jest błyskotliwa, przepełniona metaforami i porównaniami, które często balansują na granicy absurdu („…pojedynczą kromkę razowego chleba ułożoną na siedzeniu w metrze, jakby ktoś wysłał ją na niedzielny spacer”) i oddziałują na zmysły („mój mózg ocieka serotoniną”). Przyznam, że same historie czy fakty nie zapadły mi w pamięć tak bardzo, jak sposób, w jaki Emilia Dłużewska operuje słowami i opisuje swoją rzeczywistość. 

„Jak płakać w miejscach publicznych” nie jest tylko książką o depresji. Depresja odgrywa tutaj znaczącą rolę, ale to błyskotliwe anegdoty Emilii Dłużewskiej bardziej zasługują na miano bohatera pierwszoplanowego. I nie chodzi o to, że autorka odkrywa nimi Amerykę, a właśnie o to, że nie stara się tego robić. Nie uważam, że jest to książka najlepsza, którą każdy musi przeczytać, natomiast trudno jej odmówić tego, że potrafi zaciekawić i wciągnąć czytelnika w swoją historię. Emilia Dłużewska, opowiadając o swojej depresji, pozwala nam się śmiać, bo, ponownie – „Śmiech nie redukuje smutku – dryfuje obok, udając, że nie ma z nim nic wspólnego”. 

Źródło zdjęcia: Daria Bajorek

Dodaj komentarz