Nowe szaty króla — recenzja albumu „Mr. Morale & The Big Steppers” Kendricka Lamara

Trudno przecenić znaczenie Kendricka Lamara nie tylko dla rapu, ale i dla całej współczesnej muzyki.

Przez nieco ponad dekadę, która minęła od pierwszego studyjnego albumu, kalifornijski muzyk zbudował sobie na tyle mocną pozycję, że pojawienie się jego pierwszej od pięciu lat płyty, spokojnie można uznać za jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń roku. Czy za olbrzymią tęsknotą poszła w parze wielka jakość?

Pięć lat w hip-hopie to potężny okres. Można więc było się zastanawiać, czy po wybitnym i obdarowanym całą masą nagród (z Grammy i Pulitzerem na czele) Damn, Lamar będzie w stanie utrzymać swój wysoki poziom zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Kto jednak zwątpił w powrót rapera z Compton, powinien czym prędzej posłuchać Mr. Morale & The Big Steppers. Kendrick bowiem wraca w chwale i blasku, choć dwupłytowy, podzielony na dwie części album, zagłębia się nieraz w mroczne zakamarki przeszłości i teraźniejszości popularnego K.Dota.

Na muzycznej kozetce

Czymś, co od zawsze wyróżniało twórczość Lamara, była warstwa liryczna i nie inaczej jest tym razem. Mało który utwór na jego najnowszym wydawnictwie schodzi poniżej poprzeczki, którą zawiesił sobie na tak wysokim poziomie już kilka lat temu. Każdy z dotychczasowych albumów skupiał się na konkretnym motywie, który spajał, luźniej lub bardziej zobowiązująco, całość materiału. Mr. Morale & The Big Steppers koncentruje się na terapii i przemianie, jaką Lamar podczas ponad godziny trwania płyty ma przejść. 

Postawienie na taką tematyką sprawia, że jest to jednocześnie najbardziej osobisty i introspektywny album w dorobku Amerykanina. W tym aspekcie najbliżej mu do kultowego już Good Kid, M.A.A.D City z 2012 roku. Lamar na nowej płycie nie boi się rozprawiać z własną przeszłością jak w Father Time, czy dawnymi poglądami w Auntie Diaries. Wśród wielu retrospektywnych myśli nie brakuje także nawiązań do tego, co raper przeżywa obecnie w związku ze swoim statusem i uczuciami, których niekiedy nie da się zagłuszyć. W ten sposób zresztą album otwiera United in Grief. Jeśli brzmi to, jak coś, co słyszeliście już w rapie wiele razy, to muszę uprzedzić — mało komu udaje się to robić z taką błyskotliwością i kunsztem, sprawiając, że łatwo jest nam namacalnie poczuć ból podmiotu lirycznego. Terapia pełną gębą.

Dwa światy

Nie zmienia to jednak faktu, że Lamar cały czas potrafi bez pardonu odnieść się do tego, co dzieje się wokół nas. Jak już wspomniałem, pięć lat może dostarczyć wielu tematów do poruszenia. Trudno, by ktoś na tyle spostrzegawczy, jak Kendrick nie wykorzystał. Do tego robi to w sposób niekiedy wyjątkowo gorzki. Znajdziemy tutaj wątki związane z Black Lives Matter, wojną w Ukrainie, pandemią, ale także popkulturą. Króluje w tym aspekcie szczególnie utwór Savior.

Na osobne wspomnienie zasługuje jedna z najważniejszych kompozycji nie tylko na Mr. Morale & The Big Steppers, ale w całej karierze Lamara. Mother I Sober to emocjonalna jazda bez trzymanki, opatrzona historią rodzinnej, ale także społecznej traumy i przemocy. To tu w pełni materializuje się najbardziej osobisty charakter albumu, który w swoim punkcie kulminacyjnym osiąga niespotykany dotychczas poziom odsłonięcia się Lamara przed swoimi fanami. A wszystko to skąpane w delikatnych brzmieniach pianina i skrzypiec.

Muzyczny spokój ducha

To zresztą prowadzi do ważnego aspektu od strony instrumentalnej. Mr. Morale & The Big Steppers to dużo spokojniejszy album od Damn, jak i od wcześniejszych dzieł Kendricka Lamara. Brak tutaj tak wyróżniających się hitów, jakimi były swego czasu Humble lub Alright. Bardziej przebojowe utwory pojawiają się jednak co jakiś czas, na czele z N95. Są to jednak fragmenty, które są stłumione przez dużo spokojniejsze, a niekiedy nawet melancholijne rytmy, jak w przypadku Crown.

Czy to jednak wada? Dla tych, którzy oczekiwali imprezowych hitów, być może tak. Jednak jeszcze bardziej refleksyjna niż dotychczas strona Lamara sprawia, że jego muzyka wkracza w inny wymiar. Bogactwo muzyczne związane z bardziej stonowanym charakterem płyty wychodzi jej na duży plus. Mniej tutaj charakterystycznego beatu (choć oczywiście nadal odgrywa znaczącą rolę), a większy nacisk postawiono na wspomniane już instrumenty, takie jak pianino czy skrzypce, których doszukać się można w więcej niż jednym miejscu. Na przestrzeni osiemnastu utworów wkrada się jednak delikatna powtarzalność tych zabiegów.

Terapia zbiorowa

Do współpracy przy albumie Lamar zaprosił wielu gości, choć nie są to tak głośne nazwiska, jak Rihanna czy Bono w przypadku poprzedniej płyty. Niekiedy odgrywają oni interesujące role, otrzymując całe interludia wyłącznie dla siebie. Artyści w przeważającej większości dodają sporo dobrego i wpasowują się doskonale w klimat albumu, ale trzeba przyznać, że kilku z nich nie wnosi równie dużej wartości. Na specjalne uznanie zasługują przede wszystkim Sampha w Father Time oraz Blxst wraz z Amandą Reifer w Die Hard.

Mr. Morale & The Big Steppers nie jest łatwym w odbiorze albumem. Niekoniecznie będzie nadawał się do puszczenia w tle na imprezie, ale muzyka Kendricka Lamara zawsze chciała i zazwyczaj była czymś bardziej wartościowym. Na nowej płycie raper poszedł jeszcze mocniej w tę stronę, tworząc dzieło do bólu osobiste i wypełnione cierpieniem, nie tylko własnym. Ma ona w sobie jednak też sporo nadziei, a zyskanie jej jest przecież celem niejednej terapii. Tak samo jest z tą, na którą zaprasza nas Lamar. Siła jego muzyki z pewnością pomoże wielu, a jeszcze większej liczbie osób zwyczajnie zaimponuje. Nie jest to album pozbawiony wad, ale jest na tyle uniwersalny i pełen detali, aby być analizowanym jeszcze przez długi czas po premierze. A sam Kendrick, jak rapuje w finałowym Mirror, „ucieka od kultury, by podążyć za swoim sercem”. Jeśli efektem kolejnego długiego rozstania ma być równie świetny powrót, to nie mam absolutnie nic przeciwko.

Ocena: 9,5/10

Dodaj komentarz