Kilka dziewczyn, czyli duże zamieszanie… – recenzja spektaklu ,,Some girl(s)’’

Życie składa się z doświadczeń i osób, z którymi doświadczamy. Czasami jednak to właśnie ludzie stają się przyczyną wszystkich zawirowań w naszym sercu, myślach, a nawet przyszłości i przeszłości, o czym dobrze zdaje się wiedzieć główny bohater najnowszej premiery Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu. „Some girl(s)” już na Scenie Nowej, a o co dokładnie tyle szumu? 

„Kilka dziewczyn” to spektakl Neila LaBute’a, wyreżyserowany w poznańskiej wersji przez Piotra Kruszczyńskiego, który stawia przed widzem nieco komediową formę bardzo współczesnego problemu, a mianowicie: czy istnieją granice ingerencji sztuki w ludzkie życie i czy są takie sprawy, które wciąż pozostają tematami tabu? 

Główny bohater spektaklu, który swojej tożsamości nie odkrywa, a którego zdecydowanie można utożsamić z każdym innym człowiekiem na scenie mierzy się z prawdziwie romantyczną walką serca i rozumu, uwidaczniającą się w niesmacznej obsesji na punkcie własnej reżyserskiej kariery. 

Tuż przed swoim ślubem postanawia zaprosić do swojego studia kobiety, które niegdyś były dla niego ważne, by zamknąć wszystkie niedokończone sprawy zanim rozpocznie w życiu nowy etap. Sprawa nie jest jednak tak szlachetna jak mogłaby się wydawać, bo bohater wręcz siłowo próbuje wszystkie spotkania nagrać i udostępnić szerszej publice w imię sztuki. Co z tego wyjdzie? Erotyk, dokument, romans a może dramat? 

„Some girl(s)” to prawdziwa mieszanka gatunkowa, która albo zachwyci, albo zniesmaczy. Zdecydowanie ma jednak zadatek, by zaciekawić widza i skłonić go do głębszych przemyśleń. Cztery kobiety głównego bohatera: Lindsay (Antonina Choroszy), Bobbie (Olga Lisiecka), Tyler (Malina Goehs) i pierwsza miłość (Maria Bruni) to symbole czterech zupełnie różnych historii, choć łączy je jedno – zostały skrzywdzone przez bohatera.

Ów bezimienny bohater to uwodziciel, który ma na swoim koncie, tudzież sumieniu, cztery kobiety (choć jak widz dowie się w spektaklu to tylko cztery z wielu innych), których historie chce pokazać na wizji. Przede wszystkim jest to mężczyzna niesamowicie wielowarstwowy psychicznie. Odbiorca obcuje z kimś, kto zmienia się w ułamku sekundy, przemieniając swoje barwy niczym kameleon. To postać wręcz nadgorliwie dynamiczna, która wypełnia swoją osobą scenę aż po brzegi, wpędzając publikę w dyskomfort. Tzeba przyznać, że odegranie jej przez Adama Machalicę było fenomenalne. Od pierwszych sekund spektaklu aktor był swoją postacią w stu procentach, genialnie operując zarówno mimiką, jak i bogatą gestykulacją oraz przeskokami emocjonalnymi. Płynnie przechodził między rolami szalonego artysty, skrzywdzonego w młodych latach chłopca i nieco ironicznego lowelasa, za co należą mu się gromkie brawa. Jest to pierwsza rola tego aktora w poznańskim teatrze i z pewnością jego wybór był strzałem w dziesiątkę.

Aktorki znane już z innych produkcji Teatru Nowego (choćby z szaleńczo trudnej aktorsko Matki) również znalazły się w swoich rolach perfekcyjnie, choć na szczególne wyróżnienie zasługuje zdecydowanie Malina Goehs, której pojawienie się na scenie w roli nieco ekscentrycznej i wulgarnej Tyler wręcz wbiło niektórych w fotele. Energia, z jaką aktorka pojawiła się na scenie sprawiła, że można by przysiąc, że sama Malina na co dzień jest piekielnie seksowną damą o nieco niewyparzonym języku i burzy pięknych rudych włosów, pod której maską kryje się skrzywdzona przez życie kobieta. 

Koniec końców „Some girl(s)” to właśnie spektakl o kobietach. W swojej kompozycji przypominał mi nieco hitowy musical Six o sześciu żonach Henryka VIII Tudora, tam mamy sześć żon, opowiadających swoje historie i stłumionych przez władczego męża, a tutaj cztery kobiece historie i mężczyznę, który próbuje je wyśmiać oraz uczynić z nich reżyserskie dzieło swojego życia. Jeśli właśnie mowa o kompozycji, to w jej przypadku również nie można powiedzieć nic krytycznego. Scenografia była skromna, nieprzytłaczająca i dopełniająca grę aktorską, czyli dokładnie taka, jaka powinna być, a dołączenie do niej multimedialnego elementu, czyli ekranu, na którym można oglądać obrazy rejestrowane kamerą głównego bohatera w trakcie rozmów z, jak twierdzi ,,najważniejszymi kobietami jego życia’’, okazało się naprawdę wyjątkowym urozmaiceniem. 

To właśnie te nagrywki dodały wyjątkowego klimatu do całości spektaklu. Uzewnętrzniały sztukę, dla której mężczyzna oddawał życie, tworząc jednocześnie filmy, będące dowodami jego winy. Tego, jak bardzo zranił ważne dla siebie osoby: pierwszą kochankę zostawił bez słowa dla innej kobiety, drugą wykorzystywał seksualnie w stanach upojenia alkoholowego i przedawkowania leków, od trzeciej uciekł bez słowa pierwszym lepszym pociągiem, a czwartej – swojej potencjalnej przyszłej żonie pozwolił dowiedzieć się o swoim ,,castingu na kobietę życia’’. 

Czyja tak naprawdę jest to historia? Zdaje się, że każdego człowieka na świecie. Wbrew powszechnym opiniom, że jest to zwyczajna komedia, to choć sporo komizmu w spektaklu faktycznie występuje, bardziej byłabym skłonna pokusić się o stwierdzenie, że jest to po prostu genialnie zagrany dramat. Dla tych, którzy rozumieją jego drugie dno, czyli to jak beznamiętnie każdy człowiek dąży do sukcesu, buduje swój egoizm i zapomina o tej drugiej osobie, która też ma swoje emocje, spektakl z pewnością jest czymś w rodzaju przestrogi. To ostrzeżenie o tym, jakim emocjom i ambicjom się nie poddawać. Widzimy na scenie prawdziwe zbrodnie: gwałt, wykorzystanie, przemoc. Są też sceny seksualne, używki w postaci papierosów i alkoholu oraz mocne, wulgarne słowa. I pomimo że słowa używane przez bohaterów bardzo łagodzą te zjawiska, to nie można tak po prostu uznać, że ich tam nie ma i przypisać do „Kilku dziewczyn” gatunku lekkiej, zabawnej komedii. 

Z pewnością nie było zamysłem twórcy bawienie. Raczej danie lekcji w formie nieco humorystycznej, ale również wywołującej poczucie niepokoju i to się świetnie udało również w Teatrze Nowym w Poznaniu. Nieco ponad godzinny spektakl dał mi poczucie konieczności przemyślenia niektórych spraw, zatrzymania się nad historiami bliskich mi ludzi oraz wywołał we mnie niepokój… bo co jeśli większość z nas po prostu taka jest? Co jeśli, tak jak główny bohater, jesteśmy egoistami zamkniętymi na krzywdę nawet najbliższych nam osób? Z pewnością warto o tym pomyśleć, wybierając się na najnowszy spektakl Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu. 

Żródło zdjęcia: Agata Mania

Dodaj komentarz