Chaos w głowie, czyli „Tak sobie w kosmosie pływam”

Spektakle niejednokrotnie poruszają widzów. Raz bardziej, raz mniej. Są też takie przedstawienia, na których trudno nie uronić łzy. Nie można się po nich oderwać od rozmyślań, a cały światopogląd nagle okazuje się warty podważenia. Do takich spektakli z pewnością należy „Tak sobie w kosmosie pływam” w reżyserii Doroty Abbe, który można zobaczyć na deskach Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu.

Osobiście nie wzruszam się często. Mimo tego, poczucie rozbicia trafiło i mnie, gdy obejrzałam niespełna godzinny spektakl Teatru Nowego. Nie wiem dlaczego… Być może dlatego, że sama jestem młodą osobą, córką, znajomą ludzi, którzy zmagają się z problemami takimi jak te przedstawione na scenie. Poczucie przybicia i rozpaczy pojawiło się we mnie już podczas początkowych scen, kiedy to poznajemy historię jednego z czterech głównych bohaterów – Janka. 

Janek to klasowa ofiara. Koledzy biją go, wyzywają od pedała i poniżają. W swoim liście Janek mówi: „nie dam już rady, nie dam rady wytrzymać z nimi kolejnych dwóch lat”,  a jego życie kończy się, gdy wiesza się na sznurowadłach własnych butów. Rozdzierające jest słuchanie jego historii opowiedzianej ustami jego matki. Jest bezradna, nie może doprowadzić do ukarania winnych za śmierć swojego syna, bo nikt nie stoi po jej stronie. Tutaj muszę przyznać, że wręcz fenomenalną grą aktorską popisała się Małgorzata Łodej-Stachowiak, która sprawiła, że z moich oczu popłynęły łzy. 

Artystka uświadomiła mi też, jak niewiele trzeba do przekazania naprawdę przejmującej historii. Aktorom podczas spektaklu nie towarzyszyły praktycznie żadne rekwizyty. Scenografię stanowił jedynie ekran, na którym wyświetlano obrazy.

Zamazane obrazy Ostrowa Tumskiego, miasta, metra — to one budują napięcie i towarzyszą każdej historii. Również historii dwójki kolejnych bohaterów – Wiktora (do niedawna Wiktorii – jak twierdzi) oraz Kacpra. Ich relacja zaczyna się w psychiatryku. To z ich opowieści dowiadujemy się, jak obrzydliwe warunki panują na oddziałach psychiatrii. Poza tym słyszymy też piękną historię przyjaźni (a może miłości?) między niewyobrażalnie zranionymi młodymi osobami. Ten pozytywny akcent nie zmienia jednak zbyt wiele. Wiktor – do niedawna Wiktoria, jest ignorowany przez lekarzy i nauczycieli, a jego matce nikt nie chce pomóc. Przy fragmentach wierszy z „Pieśni topielców” Kuby Kaprala obserwujemy, jak Wiktor umiera, by finalnie zginąć również fizycznie pod kołami wagonu kolei podziemnej.

„Jesteś inny – jesteś winny, stajesz się w oczach rówieśniczek i rówieśników »pedałem«, »mózgojebem«, »ciotą« (jeśli lubisz mangi, to »mangociotą«), więc lepiej, żeby cię nie było. W końcu w pewnym momencie nie dajesz rady – znikasz. Najpierw chowając się lub eksponując swoje traumy w chorych zakładach leczniczych, które nadają się do wszystkiego, tylko nie do leczenia, a potem już na dobre znikasz z życia przyjaciół, szkolnych oprawców i hejterów. No i najważniejsze – ze swojego”.

Tak brzmi cytat z przedstawienia, który pada między drugą a trzecią historią. Realizatorzy „Tak sobie w kosmosie pływam” nie wzięli tych przerażających słów znikąd. Przed przedstawieniem przeprowadzono bowiem ankietę wśród ponad siedmiuset nastolatków dotyczącą ich obaw, problemów i samopoczucia. Wyniki okazały się równie przerażające, co sam spektakl, w którym użyto fragmentu ankiety: ponad 46 procent młodych osób wyznało, że wyładowuje na sobie fizyczną agresję, a ponad 41 procent miewało myśli samobójcze.

Co gorsza, nie są to osoby, które zawsze określilibyśmy mianem smutnych i przybitych. Takim przypadkiem w spektaklu jest tajemnicza K., w którą wciela się Małgorzata Walenda. Jej monolog jest wiernym odbiciem tego, co nastolatki często pokazują w mediach społecznościowych. Uśmiechnięta, piękna młoda kobieta z tysiącami obserwujących, przystojnym chłopakiem i nowocześnie urządzonym pokojem. Nikt nie wie, co dzieje się, gdy nagle znika. Znika cała otoczka jej idealnego życia, a ona sama ląduje na oddziale psychiatrycznym, na którym, jak mówi: „po prostu woli być, bo lepiej tam niż w domu”. Walenda, podobnie jak Dariusz Pieróg (Janek, Kacper) i Dawid Ptak (Wiktor), nie udawała osoby nastoletniej, lecz po prostu dawała swą grą do zrozumienia, że prawdopodobnie tak zachowałaby się jako nastolatka. Być może właśnie to sprawia, że spektakl uderza również w osoby o wiele starsze niż te, które przedstawia się na deskach sceny.

Jednocześnie trzeba podkreślić, że spektakl nie przybija. Wręcz przeciwnie, pomimo tylu ludzkich tragedii, umiejętnie zadbano o to, by widz nie czuł się nerwowo wykończony. Jest sporo czasu na wytchnienie – utwory muzyczne, kilka przyjaznych rozmów i kilka wypowiedzi ankietowanych. Na przykład: „świat jest do dupy, ale jakoś damy radę go znieść”. To pozytywne, czyż nie?

Spektakl również kończy się dość łagodnie. Widzimy trójkę normalnych nastolatków z przeciętnymi problemami, z których się śmieją. Po obejrzeniu sztuki wiemy jednak, że to tylko otoczka, a w głowie pozostaje nam pytanie: co się z nimi stanie? Oby nic złego. Życzę każdemu na tyle empatii, by pomóc tak pokrzywdzonym osobom a spektakl uważam za teatralny must-have.

Dodaj komentarz