Sprintem przez świat Griszów – recenzja 2. sezonu serialu „Cień i kość”

Adaptacje zawsze są dla fanów zarówno źródłem ekscytacji, jak i niepokoju. W przypadku „Cienia i kości” największe obawy rodził pomysł połączenia kilku różnych serii książkowych w jedną całość. W pierwszym sezonie ten splot wątków wypadł całkiem przekonująco. W drugim perspektywy spleciono ze sobą jeszcze silniej, a twórcy narzucili sobie bardzo szybkie tempo realizacji książkowej historii. Pytanie brzmi: dokąd ten szaleńczy sprint doprowadził?

Serial „Cień i kość” to nie tyle adaptacja powieści Leigh Bardugo o tym samym tytule, co kumulacja różnych historii z Grishaverse – świata wykreowanego przez autorkę. To fantastyczne uniwersum, w którym istnieją Griszowie – ludzie posługujący się Małą Nauką, umożliwiającą im kontrolowanie żywiołów, fizycznych i chemicznych substancji, a nawet ludzkiego ciała. Jednak nowo odkryta moc kartografki Aliny Starkov okazuje się czymś wyjątkowym nawet na standardy tego świata. Gdy wychodzi na jaw, że dziewczyna ma moc przywoływania słońca, w oczach wielu staje się żywą świętą oraz jedyną nadzieją na zjednoczenie Ravki. Kraju, który został podzielony na pół przez pradawną magię…

Mnogość wątków niczym z „Gry o tron”?

Pierwszy sezon opierał się na pierwszym tomie Trylogii Griszy, zatytułowanym właśnie „Cień i kość”, którego główną bohaterką jest Alina. Jako wątek poboczny, zdecydowano się jednak wprowadzić postacie z „Szóstki wron”, czyli innej, o wiele lepiej zresztą ocenianej, serii autorki. Kaz, Inej i Jesper otrzymali w ten sposób prequel do swojej historii, który trzeba przyznać, wypadł dość przekonująco. Z kolei przy drugim sezonie twórcy wręcz zachłysnęli się materiałem źródłowym, realizując całą fabułę Trylogii Griszy oraz sięgając dodatkowo po wątki z dylogii „Szóstki wron” oraz z pierwszej części dylogii „Król z bliznami”. W rezultacie w jednym sezonie znalazły się elementy z pięciu (!) książek.

W zmienianiu książkowej historii na potrzeby scenariusza nie ma nic złego. Wręcz wskazane jest, aby serial, jako odrębne dzieło, wprowadził do fabuły coś świeżego, zamiast bezrefleksyjnie ją odtwarzać. Niestety, obecność tylu wątków w jednym sezonie wprowadza ogromny chaos na ekranie. Wydaje się, że twórcy chcieli stworzyć drugą „Grę o tron”, w której postacie wykonują misje i mierzą się z problemami w odległych częściach świata, po to, by kiedyś wreszcie połączyć siły. W „Cieniu i kości” pojawiają się nawet komputerowe ujęcia mapy, podobne do tych z intra „Gry o tron”. Należy jednak zauważyć, że w serialu HBO zmiany perspektyw były dużo rzadsze, a nawet zdarzały się odcinki zlokalizowane tylko w jednym miejscu, jeśli akcja tego wymagała. Tutaj następujące co kilka minut przeskoki między postaciami mogą w wielu widzach wywołać konsternację.

Bez nich nie byłoby tego serialu

Jednym z najmocniejszych punktów „Cienia i kości” jest perfekcyjnie dobrany casting. Obsada oddała ducha swoich książkowych pierwowzorów najlepiej, jak tylko się dało. Freddy Carter w tym sezonie pokazuje, na co go stać. Tajemniczy Kaz z pierwszego sezonu staje się tutaj o wiele bardziej wyrazisty i daje się poznać w dwóch odsłonach – bezwzględnego, przestępczego geniusza oraz straumatyzowanego chłopaka. Kit Young (Jesper) i Danielle Galligan (Nina) nie tracą swojego uroku; wydaje się wręcz, że odgrywanie tych postaci przychodzi im równie swobodnie, jak oddychanie. Jessie Mei Li (Alina) i Archie Renaux (Mal) wcielają się w nieco mniej interesujących bohaterów, jednak na uwagę zasługuje fakt, że serialowego Mala da się lubić dużo bardziej. Jego postać bywa przez twórców traktowana instrumentalnie, ale przynajmniej nie jest tak zaborczy i irytujący jak w powieściach.

Spośród nowej obsady, wielkim odkryciem okazał się dla mnie Patrick Gibson, który dzięki swojej charyzmie już w pierwszych odcinkach udowodnił, że świetnie nadaje się do roli Nikolaia. Na uwagę zasługuje również świetnie prezentujący się duet bliźniąt: Tolya i Tamar oraz szósty członek Wron, którego zabrakło w pierwszym sezonie – Wylan, grany przez Jacka Wolfe’a. Jego urocze skrępowanie, w połączeniu z kompetencją na temat materiałów wybuchowych świetnie dopełnia ekipę Wron… która wciąż nie pokazała się na ekranie w pełnym składzie, ale to inna sprawa.

N jak niecierpliwy

Po obejrzeniu kilku odcinków nowego sezonu, wiedziałam już z grubsza, w jakim kierunku poszli twórcy. Liczne przeskoki w lokalizacjach powodowały chaos, ale na szczęście udało się zachować logiczne połączenia między wydarzeniami. Bardzo żałowałam jednak jednego – że Netflix nie potrafi czekać. W wątku Wron wszystkie najsilniejsze karty rozegrano na starcie, zanim jeszcze partia na dobre się rozpoczęła. W drugim sezonie dostajemy bowiem najbardziej rozpoznawalne i najmocniejsze sceny z dylogii „Szóstka wron”. Wydaje się, że pozostawia to niewiele miejsca na następny sezon, gdyż sceny zostały już wykorzystane, a jednak nie wyzwolono w pełni ich potencjału. Jak wiele zyskałby serial, gdyby po wprowadzeniu zalążku wątku, dać mu dojrzeć i wybrzmieć – jeśli nie w następnym sezonie, to przynajmniej pod koniec sezonu! Nie zmienia to faktu, że nie brakuje tu świetnie zrealizowanych, emocjonalnych i trzymających w napięciu scen. Szczególnie, gdy spojrzymy na nie jak na samodzielne twory, wydestylowane z całego kontekstu, mogą one robić duże wrażenie. Wykorzystanie w nich najsłynniejszych dialogów z książek, czyni je prawdziwą gratką dla fanów twórczości Leigh Bardugo. Nie twierdzę więc, że wypada to źle – jedynie, że część z tych scen zrobiłaby o wiele większe wrażenie, gdyby kazano widzom dłużej na nie czekać.

Czy widać już metę?

Zakończenie jest zaskakujące, bo różni się znacząco od książkowego. Stanowi zbitkę motywów z trzech wykorzystanych serii: Trylogii Griszy, dylogii „Szóstki wron” i dylogii „Król z bliznami”. Otwiera dla trzeciego sezonu wiele dróg, których dokładny bieg trudno przewidzieć. Jednocześnie skumulowanie tylu ważnych scen na tym etapie historii mogło stanowić rodzaj zabezpieczenia się, na wypadek gdyby serial nie miał być kontynuowany. Jeśli kolejny sezon powstanie, to zdecydowanie powinien zwolnić tempa i dać bohaterom więcej czasu na stopniowy rozwój ich relacji – szczególnie wśród Wron.

Dość ironiczny wydaje się fakt, że pomimo wykorzystania wielu motywów z „Szóstki wron” i „Królestwa kanciarzy”, wciąż nie dostaliśmy sceny, w której drużyna Wron zebrałaby się w pełnym, sześcioosobowym składzie. To ten jeden aspekt, w którym Netflix wykazuje się niespotykaną cierpliwością. Od pewnego czasu krążą plotki o spin-offie, który skupiałby się wyłącznie na Wronach i opowiadał historię ich niewykonalnego skoku na niezdobytą wojskową twierdzę z „Szóstki wron”. Na razie jednak, podobnie jak trzeci sezon „Cienia i kości”, kwestia ta pozostaje pod znakiem zapytania.

Źródło zdjęcia: Facebook Shadow And Bone

Dodaj komentarz