Dotychczasowa historia Ghosta — szwedzkich metalowców, którzy już od kilku lat goszczą na największych arenach świata — przebiegała wręcz wzorowo. Od udanego debiutu w 2010 roku każdy kolejny album stawiał poprzeczkę jeszcze wyżej. Po wybitnym „Prequelle” sprzed czterech lat pojawiały się uzasadnione pytania: Czy Ghost będzie umiał przebić i tak świetne dzieło?
Na odpowiedź musieliśmy czekać najdłużej w dotychczasowej karierze zespołu, na co złożyła się przede wszystkim pandemia. Sam wokalista — Tobias Forge — nie ukrywał jednak w wywiadzie dla magazynu Kerrang, że przyczyniła się do tego także krótka przerwa przeznaczona na czas spędzony z rodziną. Forge określił „Imperę” jako album o „powstawaniu i upadkach wielkich imperiów”. Nie odnosi się to do samego Ghosta bowiem akurat to imperium cały czas ma się dobrze i nawet jeśli nowe wydawnictwo nie jest lepsze od swojego poprzednika, to pozostaje co najmniej na tym samym poziomie, co trzeba poczytać za wyjątkowy sukces.
Coś się kończy, coś zaczyna
Osoby niezaznajomione ze scenicznym wizerunkiem Szwedów warto uprzedzić, że Ghost ma co najmniej nietypowy styl wizualny. Od początku kariery członkowie zespołu są anonimowi i podają się za „The Nameless Ghouls”, a występują w specjalnych charakteryzacjach. Podobnie było z wokalistą, Tobiasem Forgem, który jednak w wyniku procesów sądowych musiał się ujawnić jako frontman. Nie przeszkadza mu to jednak trwać przy znanej koncepcji i z każdym kolejnym albumem ukrywać się za wizerunkiem „Papy Emeritusa”.
Wizerunek i diaboliczne motywy, jakie często towarzyszyły Szwedom, bywały dla nich problematyczne na początku kariery (wspominając, chociażby trudności ze znalezieniem chórzystów podczas pierwszych nagrań z USA). Na „Imperze” jednak zespół jest bardziej stonowany w swojej aurze mistycyzmu. Choć sama okładka nawiązuje do znanego
i kontrowersyjnego okultysty Aleistera Crowleya, to same kompozycje są mniej nastawione na szokowanie podobnym klimatem i nie przywołują szatana z taką częstotliwością, co na poprzednich dziełach. Nie zmienia to jednak faktu, że Ghost pozostaje w znanym sobie otoczeniu i ogólny nastrój płyty jest mroczny jak zawsze.
Wspomniana wcześniej okładka, będąca skąpana w steampunkowej atmosferze (autorstwa polskiego ilustratora — Zbigniewa Bielaka), jest zresztą doskonałą zapowiedzią tego, co znajdziemy na płycie. Era wiktoriańska była od początku zamysłem Tobiasa Forge’a i w tę stronę album miał zmierzać. Choć trudno skategoryzować „Imperę” jako rock-operę, to jednak motyw powstań i upadków imperiów zaczerpnięty przez wokalistę z książki Timothy’ego Parsonsa przewija się przez cały album, ukazując wybrane stadia rozwoju wielkich potęg. Nie spodziewajcie się jednak jedynie historii – „Impera” jest w swoich wizjach niezwykle aktualna w kontekście dzisiejszych realiów.
Muzyczny tygiel
Ogólnie można stwierdzić, że „Impera” to najbardziej przystępna dla niewtajemniczonego słuchacza płyta w dorobku Ghosta. Wyraźny odwrót od surowych brzmień słychać
u Szwedów już od jakiegoś czasu. Większa przebojowość poszczególnych utworów nie idzie natomiast w parze z pustotą, o co niektórzy mieli obawy. Gwarantuję, że „Impera” to świetna propozycja zarówno do kontemplacji przy świecach, jak i na rockową imprezę.
Album rozpoczyna się od klimatycznego wstępu, który wita nas mieszanką akustycznej
i elektrycznej gitary z potężnymi bębnami i jest to moment, po którym spodziewamy się czegoś monumentalnego. „Kaiserion” to już jazda bez trzymanki — szybki riff i otwierający zaśpiew przywołujący na myśl Iron Maiden to nie tylko dobry sposób na wejście z przytupem w album, ale też manifest tego, co czeka nas dalej. Ghost bowiem wyraźnie czerpie z lat 80. ubiegłego wieku i to czasem w najbardziej niespodziewany sposób.
Intro do „Spillways” spokojnie mogłoby służyć za wstęp do piosenki ABBY i bez cienia wątpliwości zahacza o twórczość, chociażby Bon Jovi. Dzięki temu jest to prawdopodobnie najbardziej chwytliwa piosenka ze wszystkich na „Imperze”, ale jednocześnie nie traci przy tym swoich metalowych korzeni. Łączenie wręcz popowych chwytów z ciężkim brzmieniem to coś, co Ghost już próbował robić, ale teraz udaje mu się to jeszcze lepiej.
Tobias Forge otwarcie mówił o inspiracjach takimi zespołami jak Motley Crüe czy Van Halen i to z kolei łatwo dostrzec w „Griftwood”, utworze tylko na pierwszy rzut oka z mniejszą mocą, a tak naprawdę będącym kolejnym hitem spokojnie mogącym porwać tłumy do zabawy na koncertach.
Niepowtarzalny nastrój
Do mniej przebojowych, ale równie hymnowych kompozycji na „Imperze” można zaliczyć przede wszystkim „Call Me Little Sunshine” i „Watcher in the Sky”. Pierwszy z nich jest na pewien sposób najbardziej klasycznym z utworów na nowej płycie — zanurzony
w mroczniejszym nastroju, z odwołaniami do mistycyzmu i ze specyficznym, „pełzającym” riffem gitarowym. Nie można odmówić mu stadionowego charakteru, który ujawni się
z pewnością nieraz podczas trasy koncertowej. „Watcher in the Sky” uderza w podobne tony swoim maszerowym tempem i wyrazistymi bębnami. Jednocześnie tutaj można zachwycić się umiejętnościami wokalnymi Forge’a, który nie boi się zmieniać, niekiedy bardzo dynamicznie, tonacji i wysokości swojego głosu. Słychać to zresztą w wielu miejscach, chociażby w „Respite on the Spitalfields”.
Ten z kolei jest doskonałym przykładem, jak Ghost potrafi budować nastrój pojedynczych utworów. Wspomniana piosenka jest zamknięciem albumu i robi to z najwyższym możliwym pietyzmem, od spokojnego początku, przez agresywniejsze fragmenty z kolejnym hymnowym refrenem i uciekającą w nicość końcówką z elementami pianina. Podobnie dopracowane jest „Twenties”, chyba jeden z bardziej niekonwencjonalnych utworów
w dorobku zespołu. Mieszanka trąbek, syntezatora, skrzypiec i chórków, wszystko skąpane
w niezmiennie surowym klimacie oraz formie swego rodzaju słuchowiska. Niektórzy powiedzą, że jest to niepotrzebne udziwnianie, inni stwierdzą, że taka zabawa pokazuje muzyczny kunszt Szwedów. Bliżej mi do tej drugiej opcji.
Koła historii
Zmysł, z jakim Ghost maluje liryczne obrazy, jest godny pozazdroszczenia. Jak już wspomniałem wcześniej, daleko „Imperze” do spójnej historii prowadzącej słuchacza za rękę od początku do końca. Bardziej widoczne jest tu charakterystyczne dla Iron Maiden wyróżnienie jednego motywu i poruszanie się w jego obrębie w bardzo swobodny sposób. Szwedzi pomimo zakorzenienia swojego nowego dzieła w epoce wiktoriańskiej, nie unikają, chociażby podróży do starożytnej Aleksandrii w „Kaiserion” czy lat 20. XX wieku
w „Twenties”. Wszystko to jednak zostało użyte jako zachęta, by spojrzeć w krzywe zwierciadło naszej obecnej rzeczywistości. Każdy z utworów można odczytać w bardzo bliskim związku z tym, co obserwujemy wokół siebie. Historia o zacofaniu i złym wykorzystywaniu dobrodziejstw nauki w „Watcher in the Sky” lub wątek fałszywych i przepełnionych hipokryzją proroków w „Griftwood” to ledwie wierzchołek góry. Ghost, jak już zdążył nas przyzwyczaić, nie wystawia ludzkości za pięknej laurce.
Wydaje się, że „Impera” przełamuje kolejne bariery w karierze Szwedów. Ze swoim najbardziej przebojowym albumem, który jednocześnie nie traci typowego dla Ghosta charakteru, nie tyle wpisują się do metalowej elity, ile przede wszystkim utwierdzają swoją pozycję w niej. O wielkości zespołu przekonaliśmy się już wcześniej, natomiast potwierdzenie wysokiej formy to jeszcze trudniejsze zadanie. Zapewne przed następnym albumem znów pojawią się wątpliwości, jak długo Ghost będzie w stanie ją utrzymać. Jednak jak mówi sam Forge — każde imperium kiedyś w końcu upada. To natomiast lata świetności przeżywa teraz i nic nie zwiastuje, by miały się one szybko skończyć.
Źródło zdjęcia: Facebook