Dwie osoby w zespole to w zupełności wystarczająco, żeby porwać do szaleńczej zabawy. Royal Blood udowadniają to już od jakiegoś czasu. Na „Back To The Water Below” oprócz czystej energii dostajemy jednak też ukrytą nieco pod twardą skorupą rock’n’rolla wersję duetu. Czy taka nieznana wcześniej synergia przełożyła się na muzyczny triumf?
Trudno sobie wyobrazić, że Royal Blood na rockowej scenie zabawia nas już od prawie dziesięciu lat. Gdy w 2014 roku, również we wrześniu, duet z Brighton wydawał swój pierwszy album, wielu krytyków uznało ich za mesjaszów współczesnej muzyki rockowej. Określenie może i na wyrost, ale na czwartej już płycie w swoim dorobku, Brytyjczycy udowadniają, że należą w pełni do rockowej ekstraklasy, a jednocześnie wracają do swoich, nie tak odległych, źródeł.
Strefa komfortu
Od pierwszych nut „Mountains At Midnight” przypomina nam, gdzie jesteśmy. Klasyczne i nieco przybrudzone riffy gitary basowej Mike’a Kerra i żywiołowy rytm wybijany przez Bena Thatchera na brzmiącej trochę surowo perkusji to kwintesencja Royal Blood. Otwarcie płyty nie jest tak dobre jak „Out Of The Black” wprowadzające w pierwszy album duetu, ale tamtego osiągnięcia już raczej nie przebiją – i nie ma się czego wstydzić, bo i tak wejście do „Back To The Water Below” jest ponadprzeciętne.
Generalnie w porównaniu z „Typhoons” sprzed dwóch lat, Royal Blood wrócili to większego nieokrzesania swoich utworów. Wychodzi to zdecydowanie na dobre. Na poprzedniku Brytyjczycy próbowali miejscami bawić się elementami elektroniki i pomimo kilku dobrych momentów, implementacje te były raczej niepotrzebne. Tutaj prym wiodą basówka i bębny, ale wyjątkowo dużo miejsca do zagrania mają klawisze.
Na początku „Pull Me Through” rytm nadaje pianino, żeby w refrenie najbardziej zbliżyć się do atmosfery debiutu. Z kolei w „High Waters” bardziej słyszalny jest keyboard, a w bardzo chaotycznym, ale równie interesującym „Tell Me When It’s Too Late” przebijają się syntezatory. Dorzućmy do tego pojawiające się w końcówce albumu skrzypce oraz wiolonczele i ni stąd, ni zowąd z dwóch instrumentów otrzymujemy dużo większe bogactwo, niż można się było spodziewać. Wszystko zbalansowane jednak w taki sposób, że te dodatki nie zaburzają właściwego odczucia.
Chwila skupienia
Powrót do korzeni nie może być przecież pełny. Royal Blood przez ostatnie dziewięć lat dojrzało, o czym świadczy wspomniana większa różnorodność instrumentalna. „Back To The Water Below” ma również znacząco więcej momentów łagodnych. „How Many More Times” pomimo całkiem żywiołowego riffu zalicza się do jednych z tych spokojniejszych momentów, z akustycznym przejściem i delikatnym syntezatorem w tle. Niemal beatlesowską progresję słyszymy w „There Goes My Cool”, z akustycznym, sielankowym intro, które przeradza się w utwór całkiem bliski glamrockowym dokonaniom takich zespołów jak T.Rex czy Slade.
Nie oznacza to jednak, że i w tych bardziej klasycznych momentach zespół nie zdecydował się na jakieś nieznaczne eksperymenty. „Shiner In The Dark” swój leniwy riff przeplata ze zniekształconymi wstawkami rodem z dzieł Muse. Daleko temu utworowi do kunsztu ich rodaków (z którymi zresztą wyruszyli w trasę koncertową w tym roku), ale warto docenić ciekawy pomysł. Najbardziej nietypowa jest konkluzja albumu. „Waves” to bardzo melancholijny finał, z dużą dawką pianina i skręcająca ostro w kierunku pełnoprawnej ballady. Tutaj też słychać najwięcej lirycznej melancholii, która przewija się przez sporą część albumu. Jest to swoisty lovesong (jedyny na płycie), ale przede wszystkim wołanie o pomoc i chęć polegania na kimś bliskim.
Ukryte emocje
W „Waves” przekaz idzie w parze z nastrojem samej muzyki, ale na ogół na „Back To The Water Below” panuje spory dysonans. W pełnych energii i rockowego szaleństwa utworach, za zgrabnymi i podnoszącymi na duchu riffami kryją się intymne teksty. Mike Kerr przyznał w wywiadzie dla NME, że na tej płycie otworzył się jak nigdy wcześniej i to zaowocowało takimi momentami jak „Waves”. Podobny motyw zresztą znajdziemy w „Pull Me Through”, gdzie na pierwszym planie jest próbą odnalezienia wewnętrznej siły, aby w ogóle wołać o pomoc. W „The Firing Line” słyszymy o znajdowaniu się six feet under the sheets, „Triggers” to rachunek win i rozliczenie z przeszłością. Oczywiście, jest tu też trochę bardziej optymistycznie, ale wciąż z gorzkim tłem jak przy alkoholowo-koncertowym szale w „Mountains At Midnights”.
Royal Blood często powtarzają, że ich sukces leży w wewnętrznej chemii. Gdy do tego dodamy swobodę kreatywną wynikającą z własnego studia oraz swobodnej produkcji, to muzycy mogą zawędrować gdzie tylko chcą. Na „Back To The Water Below” uznali, że to dobry czas na restart. Niepełny, bo doświadczenie zebrane w ciągu prawie dekady na największych scenach świata procentuje i pozwala na pewne eksperymenty. Jednak na tyle znaczący, aby znów poczuć prawdziwy rdzeń duetu. Do zbawców rocka ciągle daleko, ale utrzymać tak wysoki poziom przez tak długi czas, to też wielki wyczyn. A po tym albumie wiemy, że do wypalenia jeszcze daleko.
Źródło zdjęcia: Royal Blood Facebook