Odbicie generacji – recenzja albumu „The Ballad Of Darren” Blur

Nie wszystkie zespoły na świecie są stworzone do taśmowego tworzenia kolejnych albumów. Szczególnie trudne jest to w sytuacji, gdy każdy z elementów układanki ma tak wiele na głowie, co członkowie Blur. Wydając „The Ballad Of Darren” – swój zaledwie trzeci album w ciągu ostatnich dwudziestu lat – legendarna britpopowa londyńska formacja zdaje się wierzyć, że liczy się jakość, a nie ilość.

Impulsem do pracy nad dziewiątym studyjnym albumem w dorobku zespołu oraz do ponownego już wznowienia działalności stało się zaproszenie do zagrania koncertu na Wembley. Jak widać, gdy wzywa legendarny stadion, trudno jest odmówić. Płyta powstawała więc jako swego rodzaju wypadkowa dwóch wielkich koncertów. Niech jednak nie wydaje wam się, że była to praca przymusowa. Zespół podkreśla, że jeszcze nigdy nie czuł się w studio tak dobrze ze sobą nawzajem, jak przy nagrywaniu najnowszego krążka.

Spójrz w swoje życie

Nagrywaniu, które jak na Blur było wyjątkowo tradycyjne. Zabrakło eksperymentowania w postaci chociażby wypraw do Hongkongu, jak przy okazji poprzedniej płyty. Formacja zasiadła do pracy w londyńskim Studio 13 należącym do wokalisty Damona Albarna i wspólnie nagrała materiał, zyskując dzięki temu spójną całość. Choć muzycy wspominali o fantastycznej zabawie przy tworzeniu nowych kawałków, „The Ballad Of Darren” jest albumem na wskroś introspektywnym i momentami dojmująco smutnym. Chociaż w dużej mierze zależy to od indywidualnej perspektywy słuchacza.

Lirycznie Damon Albarn manewruje pomiędzy tematami takimi jak przemijanie, uzależnienia (niekoniecznie od rozmaitych środków chemicznych) czy zerwane relacje. Kiedy płyta w otwierającym „The Ballad” wita cię słowami I just looked into my life / And all I saw was that you’re not coming back, to zaczynasz zdawać sobie sprawę, w którą stronę będziesz zmierzał przez najbliższe 36 minut. Pomimo olbrzymiej dawki melancholii serwowanej nam na niemal każdym kroku, nie nazwałbym tych kompozycji depresyjnymi (choć samo to stwierdzenie pada w „Goodbye Albert”). Pomimo często ponurych wizji, album nie podaje wszystkiego na tacy, co za tym idzie warto podejść do każdego z elementów z otwartym umysłem. Uśmiechnąłem się chociażby na delikatną dozę autoironii w prawdopodobnie najsmutniejszym utworze na płycie, jakim jest „Barbaric”.

Wszyscy na swoich miejscach

Wspomniana przed chwilą piosenka jest zresztą pewną wizytówką „The Ballad Of Darren”. Tekst oparty na utraconej miłości, ale z nutą nadziei, którą staje się pogodzenie z tym faktem oraz delikatne mrugnięcie oka to jedna strona medalu. Druga to łącząca się z tym lekkość i dynamika muzyczna. „Barbaric” rozpoczyna się sielankową sekwencją z delikatnymi elementami elektroniki w intrze oraz zwrotce, by nieco zdynamizować rytm w refrenie, szczególnie w końcówce. Większość albumu jest utrzymana w tym stylu (specjalne wyróżnienie ode mnie dla „The Narcissist”), choć zdarza się, że zespół przesuwa się po tym spektrum. „The Everglades (For Leonard)” jest dla przykładu bardziej akustyczne, podczas gdy „St. Charles Square” znacznie zbliża się do rockowego szaleństwa, znanego Blur z dawnych lat.

Każdy z członków zespołu dostał bardzo dużo przestrzeni. Graham Coxon zwraca na siebie uwagę swoimi delikatnie „przybrudzonymi” riffami w „St. Charles Square” lub „Goodbye Albert”, linia basowa Alexa Jamesa daje o sobie znać wyjątkowo często i wyraźnie tak jak w „Barbaric”, a Dave Rowntree daje z siebie wszystko za perkusyjnym zestawem. I oczywiście Damon Albarn, którego głos fantastycznie współgra z introspektywnym przesłaniem, a niekiedy eksperymentuje, próbując naśladować Alexa Turnera (czego sam nie ukrywał w wywiadach). Słychać to na przykład w „Russian Strings” zyskującym dzięki temu nastrój znany z ostatnich płyt Arctic Monkeys. 

Coś dla każdego

Inspiracji jest tu zresztą więcej. „Goodbye Albert” nie kryje się z miłością do Davida Bowie, a „Far Away Island” przywodzi na myśl niektóre z płyt Radiohead. Przy okazji tego drugiego wyczuwalne jest bogactwo muzycznych rozwiązań. Do świetnie współgrającego ze sobą kwartetu dochodzą miejscami pianina, wiolonczele i skrzypce, co nadaje poszczególnym utworom dodatkowego sznytu i uszy aż cieszą się na tak wspaniałą synergię tych instrumentów.

W finałowym „The Heights” stanowiącym otwartą konkluzję Albarn pyta Are we running out of time?, zanim utwór zniknie w potężnym i urwanym przesterze. Choć może jest to pytanie również o przyszłość Blur, to pozostaje nam trzymać kciuki, by nim ten czas się skończy, Brytyjczycy dostarczyli więcej tak dobrych i przemyślanych albumów. „The Ballad Of Darren” niektórych może przytłoczyć zbyt nachalnymi rozmyślaniami, ale jestem przekonany, że pomimo tego każdy znajdzie tu coś dla siebie. A kim w ogóle jest tytułowy Darren? Gwoli formalności – jest to długoletni ochroniarz zespołu, który zawdzięcza swoją obecność uporowi, z jakim namawiał zespół do skończenia dema otwierającej kompozycji. W tym przypadku jest jednak swoistym everymanem – bo ten album jest o nim, chociaż nie wprost. Tak samo jak jest o tobie. Oraz o mnie. O generacji lat 90., tej wcześniejszej i tej współczesnej.  I w tym być może tkwi największa siła „The Ballad Of Darren”

Źródło zdjęcia: Blur Facebook

Dodaj komentarz