Od śmierci „Króla” minęło już 55 lat, jednak do dziś pozostaje on żywy w sercach swoich fanów, których odnajdujemy nie tylko w pokoleniach naszych dziadków czy rodziców, ale także wśród naszych rówieśników. Ekranizacji fenomenalnej kariery Elvisa Presleya podjął się w 2020 roku Buz Luhrmann, wykorzystując budżet 85 milionów dolarów. Dlaczego zatem film, który na festiwalu w Cannes dostał owację na stojąco, w większości spotkał się z falą oburzenia ze strony wiernych fanów Presleya?
„Elvis” mógłby być kolejną filmową biografią, jednak reżyser Baz Luhrmann nienawidzi powtarzalności. Akcja całego filmu jest bardzo dynamiczna, nie występuje tak zwane „przedstawienie bohaterów”, czy powolne wprowadzenie w klimat tamtych lat. Tempo filmu przypomina muzykę Presleya. Jest szybko, dynamicznie, pstrokato i koniec końców tylko pozornie wesoło. Nie ma czasu na chwilę wytchnienia, bo gdy tylko stracimy skupienie na kilka minut, z pewnością stracimy również wątek. Na naszych oczach, w jednej chwili, Elvis z mało znanego muzyka staje się gwiazdą na skalę światową. Film nie ukazuje drogi, wielu wyrzeczeń, a sam efekt końcowy – megagwiazdę.
Uwagę widza zwraca postać Pułkownika, który od początku podsyca w młodym chłopaku przekonanie, że jest superbohaterem i niczym jego ukochany Kapitan Marvel Jr. jest zdolny do wielkich rzeczy. Cały film oparty jest bowiem na pięknej, wręcz sielankowej wizji, gdzie młodemu Elvisowi zależy tylko na jednym: na uszczęśliwianiu tłumów. Niestety, jak wszyscy wiemy, nie do końca jest to zgodne z prawdą. Historia króla popu w tym miejscu zostaje znacznie wygładzona. Jego wielka miłość do płci przeciwnej zostaje pokazana zupełnie powierzchownie, tak samo jak skłonność do używek i alkoholu, przez co wydaje się on zakochanym w scenie muzykiem, który robi wszystko dla swojej żony i córki. Prześlizgujemy się za to przez najważniejsze wątki historyczne, jak powołanie Presleya do wojska, zabójstwo Kennedy’ego, zastrzelenie Martina Luthera Kinga. Są to ważne wydarzenia mające wpływ na karierę Elvisa, ale nie są aż tak istotne dla opowieści prowadzonej przez reżysera.
Postać Pułkownika
Bez wątpienia cała ekranizacja biografii Elvisa Presleya ma jeden wątek przewodni, którym jest jego relacja ze swoim managerem – Pułkownikiem. To on jest tutaj czarnym charakterem. Mężczyzna w starszym wieku zostaje ukazany jako postać doskonale manipulująca tłumami. Jest zachłanny i chce wycisnąć jak cytrynę wszystko to, co Elvis na każdym etapie swojej kariery może dać. Swojego podopiecznego traktuje jak dojną krowę. W jego profesji nie ma miejsca na sentyment, przyjaźń czy lojalność. Doskonale ukazuje to scena, gdy artysta doświadcza zapaści na skutek „przemęczenia”, upada na podłogę, jego stan wydaje się śmiertelnie poważny, a reakcja Pułkownika jest następująca: „Ten człowiek za trzydzieści minut ma stać na scenie”. Luhrmann dużo zaryzykował, obsadzając w tej kreacji Toma Hanksa, który zazwyczaj gra role pozytywnych, wiecznie uśmiechniętych bohaterów. Potrafi wydobyć z Parkera pewną złowieszczość, jednocześnie pozostając „niewinnym” staruszkiem, który chce dla wszystkich jedynie dobrych rzeczy. Łatwo uwierzyć w jego kłamstwa i poddać się manipulacji. Parker wie dokładnie, co człowiek chce usłyszeć. W każdej rozmowie uderza w odpowiednie nuty. W tym filmie Tom Hanks, w prawdopodobnie swojej najgorszej roli od lat (a być może i w całej karierze), ze sztucznym brzuchem oraz kilogramami lateksu na twarzy jest najbardziej kuriozalną figurą w najgorszym-najlepszym filmie tego roku.
Austin Butler – urodzony Elvis
Dziś wiemy już, że Austin Butler urodził się po to, by zagrać Elvisa Presleya. Kojarzymy go z serialu „Kroniki Shannary”, ale wtedy nic nawet w najmniejszym stopniu nie sugerowało, że chłopak skrywa w sobie taki talent aktorski. W filmie Luhrmanna nareszcie miał okazję rozwinąć skrzydła i pokazać widowni, na co go stać, a stać go na wiele. Ten młody chłopak stanął w szranki o uwagę widza z wielkim Tomem Hanksem i to starcie bezwzględnie wygrał. Od pierwszej minuty, gdy pojawia się na ekranie, aż do ostatniej sekundy przykuwa uwagę widza, a już szczególnie kobiecej części publiczności. On nie gra Elvisa Presleya przez te ponad dwie godziny – on się nim staje. Dzięki fenomenalnej grze aktorskiej Butlera zaczynamy rozumieć, skąd brała się złość artysty, poczucie samotności i w końcu dlaczego spotkał go tak tragiczny koniec. Austin robi to w sposób nienachalny. Nie sięga po tanie zagrywki, by wzbudzić w nas emocje. Chwyta nas za serce i trzyma aż do napisów końcowych, a niejednokrotnie nawet i dłużej.
Na koniec warto wspomnieć jeszcze o samej muzyce obecnej w ekranizacji, ponieważ jest to istny majstersztyk. Nie chodzi tu tylko o piosenki wykonywane przez króla Rock’n’Rolla, ale także o te, na których ponoć się wzorował i te, które towarzyszyły mu w dzieciństwie. To muzyka, która go ukształtowała i sprawiła, że był takim, a nie innym artystą, mocno zakorzenionym w rodzinnym Memphis. Uwagę przykuwa także bardzo dynamiczny montaż oraz mieszanie zdjęć archiwalnych z tymi wykonanymi na potrzeby filmu. To wszystko wywołuje wrażenie, jakbyśmy siedzieli przed telewizorem i na żywo obserwowali, jak gwiazda Elvisa Presleya rozbłyska, po czym częściowo gaśnie, by znów zabłysnąć.