Co skłoniło pierwszych śmiałków, którzy wypuścili swe czółna na szerokie wody, do podjęcia tak śmiałej decyzji? Ciekawość? Głupota? Chciwość? Brawura? Może mieszanina wszystkich tych motywacji? Nie sposób ustalić tego, o czym milczą pradawni ojcowie żeglarstwa. Jednak moment ten zaszczepił w kolejnych pokoleniach pasję do wyruszania poza zasięg swojego wzroku, poza wszystko to, co jest dobrze znane.
Grupa siedmiu ludzi sterczy na kei i wpatruje się w oświetlane promieniami zachodzącego słońca kadłuby stojących jednostek. Są w różnym wieku. Wyruszają w rejs wiedzeni przez właściwe sobie motywacje. Nieśmiało inicjują między sobą rozmowy. Starają się zapamiętać swoje imiona. Marcin, Kuba, Sebastian, Bartek, Waldemar, Jędrzej, Jacek. To tylko załoga. Maszyna bez oprogramowania. Czuwać ma nad nimi jeden człowiek, kapitan – Paweł. Ze stoickim spokojem rozpisuje wachty, wyznacza kucharzy w poszczególne dni, przeprowadza szkolenie ze spraw bezpieczeństwa, zarządza zaopatrzenie łodzi w prowiant i artykuły pierwszej potrzeby, prowokuje integracyjną kolację. Jego decyzje to być albo nie być w każdej sytuacji. Przekazuje, że łajba wychodzi z portu następnego dnia rano.
„Duch Wiatru” na fali
Śniadanie i poranna toaleta zrealizowane w planowanym czasie. Jest niedziela, 28 kwietnia, po godzinie 10. Jacht odbija się od pomostu i kieruje powoli w stronę wyjścia z portu. Atmosfera jest napięta. Nie ma powrotu. Teraz należy wytrwać w postanowieniu. Cel: Visby.
Po niecałej mili pojawia się pierwszy żagiel. Grot sunie powoli w górę po maszcie i zaczyna pracować na wietrze. Silnik diesla przestaje mielić. Od dziobu rozwija się fok. Łódź ma komplet ożaglowania. Sunie kilka węzłów w kierunku Helu. Poruszenie nie znika. Niewyspanie, troski, głód toną w falach. Ciepło i spokojnie. Po kilku godzinach półwysep zostaje za rufą.
Przygotowanie posiłku po raz pierwszy w bujającym się wnętrzu staje się nie lada wyzwaniem. Puszki z konserwowanymi warzywami przemieszczają się po blacie. Mogą stać się przyczyną sporego siniaka albo złamania. Szybko zostają ujarzmione i przekształcone w najpyszniejsze spaghetti na Bałtyku. Zmywanie okazuje się trudniejsze od samego gotowania.
Wolno mijają kolejne godziny spędzane we wspólnym gronie. Prywatność jest pojęciem względnym na jachcie. Własna kajuta istnieje tylko przez 240 minut, gdy drugi rezydent odbywa swoją wachtę. Po tym czasie można spodziewać się go w każdej chwili. Zresztą czasem pojawia się niezapowiedziany gość szukający narzędzi, butelki wody czy źródła dziwnego dźwięku.
Zdani na łaskę żywiołów
Leniwe przesuwanie się po wytyczonym kursie naszpikowane jest zagrożeniami. Dmącym wiatrem lub jego brakiem. Wodą: spokojną i wzburzoną. Słońcem: palącym lub schowanym za chmurami i wyziębiającym załogę. Dniem pełnym rozprężenia i nocą będącą porą niepewności i strachu. Chorobą morską i jej wpływem na zaskoczony organizm.
Trudno przyzwyczaić się do świata w nieustannym ruchu. Szczególnie niełatwo dojść do siebie po pierwszym nocnym czuwaniu podczas przejścia przez tor wodny. Skrawek morza nagle jaśnieje ze wszystkich stron światłami, które trzeba zinterpretować. Co gorsza nie wolno im zaufać. Lornetka niewiele pomaga, gdy co chwilę traci się obraz sprzed oczu. Radar nie wykrywa wszystkich obiektów. Niektóre wolą go unikać.
Bycie na tak niewielkiej powierzchni ogranicza repertuar czynności. Można spać, rozmawiać, opowiadać kawały, podjadać, jeść zaplanowane posiłki, czytać, próbować czytać, wpatrywać się w sine fale, rozglądać po horyzoncie, leżeć na koi, snuć przemyślenia i marzenia, spacerować po kilku metrach. Gotować nikt z własnej woli nie próbuje. Stan rzeczy mocno ogranicza wolność. Nie słychać narzekań. Każdy cieszy się byciem tu i teraz. Poza wszystkim, co oferuje codzienność, w bezpośredniej bliskości kilku dusz na pokładzie. W tłumie na ulicy, ta zbieranina przypadkowych gości nigdy nie zwróciłaby na siebie uwagi. W tych warunkach tworzy zespół.
Wtorkowe popołudnie zaskakuje niespotykanym do tej pory widokiem. Między ciemnym granatem u spodu, a błękitem u góry wyrasta szara masa. Gotlandia oglądana z dystansu kilkunastu mil morskich pozbawiona jest właściwego sobie czaru. To jednak wiedza, którą załoga zdobywa dopiero w środę.
Na suchym lądzie
Visby to jedna z setek mieścin zlokalizowanych w granicach Szwecji. Wzorowo wysprzątane ulice obrastają ze wszech stron ceglane domki o drewnianych ramach okien. Nabrzeże żyje, pomimo całkiem wczesnej pory. Nie widać pośpiechu. Ktoś kroczy z siatką z zakupami, ogląda wpływający do portu jacht, po czym odwraca się na pięcie i wraca na obraną trasę. Gdzie indziej para seniorów urządza pogawędkę na ławce. Studenci filii Uniwersytetu Uppsalskiego, którego budynek wygląda nieśmiało na basen, krzątają się po parkingu.
Statyczny świat fascynuje swoją egzotycznością. Minęły dwie doby, w trakcie których jedynym urozmaiceniem były przepływające statki. Ruch, kolory, dźwięki upajają wygłodniałe zmysły. Neptun otrzymuje swój udział, wydzielony z butelki whisky. W swojej łaskawości pozwolił “Duchowi” przejść trasę bez zbędnych przygód. Załoga wznosi toast. Następnie zaprowadza porządek na jednostce i rusza pod niewidziany od sobotniego wieczoru prysznic.
Powstają dwa obozy – piechurzy i cykliści. Ci pierwsi postanawiają zjeść obiad i rozprostować nogi na chodnikach miasta. Drudzy, w sile trzech osób, wypożyczają rowery, aby udać się kilka kilometrów na południe.
Po przejeździe przez rozciągnięty las, minięciu pastwiska owiec i zwiedzeniu paru drobnych skupisk pełnych domów pokrytych czerwonym sidingiem, docierają na klify. Masywy o barwie popiołu wynagradzają trudy podróży. Spektakularny wydaje się widok tafli wody. Polski Bałyk w niczym nie przypomina mieniącego się akwamaryną morza okalającego wyspę. Szesnaście kilometrów na północ kolor nie zniknął.
Wszędobylskie poruszenie, gwar i tumult. Popołudnie nabiera wigoru. To wszystko zasługa święta pracy, które wypada następnego dnia. Sklepy zamykają się znacznie wcześniej, Szwedzi wychodzą wieczorem do barów, dzieci urzędują do późnego wieczora. Wszystko to da się zaobserwować po opuszczeniu lokalu stojącego vis-à-vis ruin średniowiecznej katedry. Kręte uliczki zapełniają się przechodniami.
Powrót
Demokratycznie podjęta decyzja o korekcie wyznaczonej trasy. Kapitan musi liczyć się ze zdaniem swojej załogi. Historia bogata jest w przypadki krwawych buntów. Ruszamy na południe przy uwzględnieniu Olandii.
Łajba porusza się ze średnią prędkością pięciu węzłów. Cel ma osiągnąć wieczorem tego samego dnia. Wiatr wieje od burty. Oznacza to więcej fal rozbijających się o boki łodzi. Są to bardziej wymagające warunki nie tylko dla przejmujących energię przedmiotów, ale także dla morale i formy żeglarzy. Całe szczęście i tym razem Bóg Mórz okazuje litość. Jacht zawija do portu w Byxelkrok bez szwanku. Pomimo tego, że na swej drodze spotkał wynurzony okręt podwodny szwedzkiej marynarki wojennej, która zmusiła go do drobnej korekty swojego kursu.
Malownicza wioska rybacka, pełna czerwonych bryłek, sprawia wrażenie wymarłej. Jedynymi żywymi stworzeniami są ciekawskie mewy. Kolorowe postacie korzystają z okazji do zrobienia kilku kroków, zapychają żołądki zapiekankami i po dwóch godzinach odpływają niezauważone przez miejscowych.
Szczęście przylgnęło do “Ducha Morza”. W drodze do domu nie spotkały go żadne zagrożenia. Rozpruwał tłukącą o dziób wodę i sunął konsekwentnie na południe. W trakcie godzin rozciągających się do granic można: wiele się dowiedzieć, sporo przedyskutować, opowiedzieć parę kawałów, wynudzić się za wszelkie czasy, znienawidzić żeglugę, pokochać ją na nowo, odkryć siebie, docenić kąpiel w gorącej wodzie, nabrać szacunku do świeżych ubrań, posmakować znane potrawy na nowo, spać z pracującym silnikiem przy głowie, zrozumieć czym jest bezwzględna ciemność. To objawienie. Dokonało się dopiero po przybiciu do portu w Gdyni, potrzebowało 496 mil morskich na wyklucie.
Źródło zdjęcia: Jędrzej Wróblewski