Ściszony głos pokolenia – recenzja albumu „<33” Maty

Metki mają to do siebie, że czasem bardzo trudno je zerwać. Szczególnie gdy ktoś do muzyki wchodzi z drzwiami i futryną. W trochę ponad trzy lata Michał Matczak stał się dla wielu głosem pokolenia oraz jedną z największych polskich gwiazd XXI wieku.

Mata na trzecim swoim albumie przyznaje to zresztą wprost, a fani muszą z kolei przyznać sami przed sobą – czy oczekiwania wobec wciąż młodego, choć chyba coraz bardziej samoświadomego, rapera nie są zbyt wielkie?

Bo „<33” to płyta bardzo przekorna. Znacznie krótsza od swoich poprzedników oraz diametralnie od nich inna. Kiedy Mata zdobywał sławę, nie tylko wśród młodszych odbiorców, ale również tych bardziej wiekowych, swoją „Patointeligencją”, rapował o sobie i najbliższym otoczeniu. Całe „100 dni do matury” to przecież perypetie młodego chłopaka i jego ekipy, które były doskonałym odbiciem uczuć generacji Z. „Młody Matczak” w gruncie rzeczy hołdował podobnym motywom, ale z nieco większym naciskiem na odbicie we własnym lustrze. Na „<33” Mata jest już niemal sam.

Ścigając trendy

I jest to trochę paradoksalne, bo na albumie, który w tytule odwołuje się do serca (oraz oczywiście do Gombao 33), mamy dużo nawiązań do innych osób. W „ogrodzie” oraz w „M” adresatką jest matka rapera. W „tired of love” pobrzmiewają echa niedawnego konfliktu z Bedoesem, a z kolei w „Różowym Osh33” Mata szuka zaczepki w kierunku Peji i O.S.T.Ra. Do tego jeszcze można dorzucić bardziej kolektywne spojrzenie na swoich przyjaciół w „Ken i Barbie”, ale ponadto Matczak raczej skupia się na własnych problemach oraz przemyśleniach o karierze i swoim stanie ducha.

Nawet „Kryształowa Kula”, która miała potencjał stać się największym radiowym hitem, jako typowy lovesong w klimatach „Szafiru”, jest autotematyczna i ponadto wkrada się tu trochę mroku, który zaburza tę delikatną atmosferę. Generalnie „<33” może cierpieć na brak choćby jednego większego przeboju. Pojedyncze elementy tego albumu nie bronią się w zasadzie za bardzo w oderwaniu od całości. Brakuje im odpowiedniego balansu pomiędzy rapem, który znamy z „100 dni do matury”, elementami popu jak z „kiss cam” a stylem, w który Mata skręca ostatnio coraz bardziej, czyli mumble rapem. Do tego podkłady muzyczne co do zasady są mocno nijakie i trudno tutaj znaleźć beat, który zostałby na dłużej w mojej głowie. Czasem zdarzają się – mniej lub bardziej udane – eksperymenty, jak nieco rockowy wstęp do „W Głowie Od Pieniędzy Się P*******”, ale są one niezbyt porywające. Ciekawie za to wypadają elementy pianina w finałowych momentach płyty, nadające trochę innego, bardziej intymnego klimatu.

Niestety, dużo z tych utworów jest napisanych w taki sposób, by wstrzelić się w hiphopowy trend ostatnich lat, czyli krótkie strzały, które składają się bardziej na playlistę niż na album. Większość utworów trwa około dwóch minut, a zaledwie zbliża się do standardowych czterech minut. Ku niewielkiemu zaskoczeniu jest to prawdopodobnie najlepszy utwór na płycie. „Różowe Osh33”, abstrahując od wątpliwego dissowania takich rapowych legend jak Peja i O.S.T.R., jest zwyczajnie jedną z niewielu dobrze przemyślanych piosenek, gdzie mamy do czynienia z całkiem płynną i udaną „nawijką”. 

Korona cierniowa

Czy skoro pojedyncze utwory na „<33” się nie bronią, to czy lepiej jest z całością albumu? Pomysł na płytę, w której czternaście piosenek odpowiada czternastu stacjom drogi krzyżowej oraz, dla niektórych pewnie obrazoburcza, okładka, przedstawiająca Matczaka jako Chrystusa rodem z Piety, jest jednocześnie szalenie intrygujący, jak i szalenie odważny. Mata zgrabnie łączy motywy z kolejnych epizodów męki Jezusa ze swoimi przeżyciami, takimi jak skazanie na muzyczną śmierć w otwierającym „Elektrycznym Krześle” czy następujące po sobie trzy upadki, z czego pierwszy owocuje jednym z najlepszych momentów płyty w „Płyta Nie Siada”. Jednak również świadczy o niemałym ego.

Co trzeba oddać Macie to to, że cały czas bardzo sprawnie operuje językiem i nawet jeśli w kilku utworach można się przyczepić do ogólnego sensu warstwy lirycznej, to w każdym znajdziemy co najmniej parę ciekawych wersów. Nie do końca natomiast trafia do mnie kilka wstawek angielsko-polskich, jak choćby we wspomnianym już „M” oraz w „I Don’t Wanna Die”, które będąc dwunastą stacją, czyli śmiercią na krzyżu, średnio dźwiga ciężar punktu kulminacyjnego płyty.

Czekając na zmartwychwstanie

Jednak pomimo wielu bolączek tego albumu mam wrażenie, że „<33” to najbardziej świadoma płyta w dorobku Maty. Decyzja żeby postawić siebie w absolutnym centrum uwagi nie jest problemem tej płyty. Mankamenty w postaci kompozycji, średniego podkładu muzycznego i kilku nietrafionych pomysłów nie powinny nam przesłaniać tego, jak wiele z tej płyty możemy wyciągnąć. Mata rapuje o swoich perypetiach, przeżyciach i niekiedy o tym, jak negatywny ma to wpływ na jego codzienność. Można zarzucić, że miejscami robi to w sposób infantylny, ale na ogół są to utwory, które mogą mieć bardzo terapeutyczną siłę.

Metamorfoza z chłopaka siedzącego na warszawskich schodkach w muzycznego mesjasza, kreślona przez Matę na „<33”, jest może buńczuczna. Natomiast być może jest również potrzebna do tego, aby Mata zdjął z siebie jarzmo „głosu pokolenia”. Ja nie za bardzo potrafiłem odnaleźć się w tej nowej inkarnacji. Natomiast Matczak nie pogodzi wszystkich. W „tired of love” pada zdanie: w sumie to wiem, że ta płyta nie siądzie. W sumie też niekoniecznie musi. Jako utwór bonusowy „<33” zawiera dodatkową, piętnastą stację – zmartwychwstanie. Może więc ta paraboliczna męka (miejscami niestety również dla słuchacza) była niezbędnym krokiem na drodze Maty. Mocno trzymam kciuki, bo wciąż wierzę, że przed Młodym Matczakiem jeszcze wiele dobrego.

Źródło zdjęcia: sbmstore.pl

Dodaj komentarz