Jak pomaga Stowarzyszenie Zupa Na Głównym — wywiad z Wiolettą Bogusz

14 kwietnia został uznany za dzień Ludzi Bezdomnych. Zjawisko bezdomności w naszym kraju występuje na szeroką skalę.

Poznań nie różni się pod tym względem od innych większych miast w Polsce. Ofiarą bezdomności padają zarówno ludzie młodzi, jak i starsi. Wszystkich jednak łączy brak podstawowych warunków bytowania. Do walki z głodem i wieloma innymi przeciwnościami ruszyło Stowarzyszenie Zupa Na Głównym. O kryzysie bezdomności oraz o tym, jak Stowarzyszenie pomaga z niego wyjść, porozmawiałam z przewodniczącą stowarzyszenia – Wiolettą Bogusz.

AG: Jak ocenia Pani problem bezdomności w Poznaniu?

WB: Zawsze, gdy idziemy na „Zupę” i spotykamy się z osobami w kryzysie bezdomności, marzy mi się taki dzień, że pojedziemy tam i nikogo nie będzie. Natomiast sytuacja wygląda tak, że każda osoba wyprowadzona przez nas z bezdomności jest zastępowana kolejnymi trzema lub czterema osobami. Jest to niekończący się proces, który niestety ostatnimi laty bardzo się nasila. Przez pierwsze dwa lata naszej działalności znaliśmy te osoby z imienia, z nazwiska, często wiedzieliśmy, jak wygląda historia ich życia. Natomiast teraz pojawia się tak wiele nowych osób, że nie jesteśmy w stanie ich wszystkich zapamiętać i stworzyć z nimi relacji. Niestety sytuacja się pogarsza, a my nie mamy systemowej metody wspierania osób, które wychodzą z kryzysu bezdomności. To nie jest tak, jak większość społeczeństwa mówi, że wystarczyłoby, żeby człowiek „ogarnął się”, poszedł do pracy i wszystko się zmieni. Bardzo często jest tak, że osoba w kryzysie bezdomności ma ze sobą „bagaż” problemów z przeszłości. Zdarza się, że jeżeli osoba nie ma wsparcia w rodzinie, podczas gdy dzieje się coś,  z czym nie może sobie poradzić, to trafia na ulicę. W momencie wychodzenia z kryzysu bezdomności, pomoc systemowa jest praktycznie żadna. Przykładowo, jeżeli dana osoba jest obciążona długami alimentacyjnymi, komornik ma prawo zabrać jej sześćdziesiąt procent dochodu. Często jest tak, że tracimy takich ludzi, którzy przyszli do nas, poprosili o pomoc, poszli na terapię, znaleźli pracę, ale gdy przyszedł nakaz komorniczy, ich motywacja się kończyła i wracali do tego, co jest najprostsze — czyli tego nałogu, który mieli przed tym, jak zaczęli o siebie ponownie walczyć.

AG: Jaki jest główny cel stowarzyszenia?

WB: Zupa Na Głównym od ponad czterech lat karmi osoby potrzebujące. Nigdy nie pytamy o to, kim są te osoby, dlaczego przyszły lub czy należy im się ten posiłek. Przychodzą do nas różni ludzie. Oprócz osób w kryzysie bezdomności pomagamy osobom starszym czy osobom posiadającym dom, które chwilowo znajdują się w gorszej sytuacji. Zawsze mówimy, że my tę zupę traktujemy jako pretekst do rozmowy, budowania relacji. Staramy się spostrzec osoby, którym można pomóc. Gdy potrzebujący przychodzą do nas we wtorki, kiedy można skorzystać z pomocy socjalnej, pomocy psychologa i psychiatry, pytamy, czego od nas oczekują. Nie możemy nikogo do niczego zmusić ani wpasować we własne ramy. Ta osoba musi mieć pomysł na siebie. Przykładowo, zdarza się, że ktoś przychodzi, mówiąc, że potrzebuje pracy, ale w trakcie rozmowy wychodzi, że przydałoby się zacząć od terapii uzależnień, żeby poukładać sobie życie na nowo. Co z tego, że ktoś znajdzie pracę, jeśli wpadnie w nałóg i straci wszystko, a najgorsze co może stracić, to szacunek do samego siebie. Próbujemy rozmawiać i nakierowywać na zapewnienie różnych form pomocy w odpowiedniej kolejności.

AG: Na jakich płaszczyznach dokładnie działacie?

WB: Zaczyna się od miski zupy. Jest ona kluczowa, ponieważ zaspokaja tę najważniejszą potrzebę – potrzebę pokarmu. Trudno jest myśleć o perspektywie posiadania mieszkania lub pracy, gdy jest się głodnym i nie ma się poczucia bezpieczeństwa. W każdą sobotę przygotowujemy posiłek wraz z wolontariuszami. Zazwyczaj jest to ponad sto litrów zupy, sto trzydzieści kanapek, pięćdziesiąt litrów ciepłych napoi oraz bardzo często ciasta, które dostajemy od ludzi. Jedzenie wydajemy o godzinie siedemnastej trzydzieści na przystanku Dworzec Zachodni. Oprócz posiłku można skorzystać z pomocy pracownika socjalnego oraz medyków, którzy  opatrują potrzebujących, ale także często namawiają do udania się na Szpitalny Oddział Ratunkowy lub do lekarzy specjalistów. Motywujemy ludzi, aby przyszli porozmawiać do naszej siedziby we wtorki, bo wiadomo, że rozmowa na dworcu nie pokazuje całego obrazu sytuacji, a przystanek tramwajowy nie daje wystarczającej prywatności. Wychodzimy z założenia, że jeżeli dana osoba przyjdzie do nas, czyli wykona ten pierwszy ruch, to jest szansa, że decyzja o zmianie życia nie jest chwilowa. Musi się wysilić, wykonać tę pracę — zapamiętać, w jakich dniach tutaj jesteśmy, w jakich godzinach przyjmujemy oraz musi być trzeźwa. 

AG: Dość często utrzymujecie długotrwałe relacje z osobami potrzebującymi. Można powiedzieć, że bierzecie je pod swoje skrzydła?

WB: Tak to wygląda. Wspólnie ustalamy jakie wsparcie jest potrzebne. Przykładowo, możemy zaoferować wsparcie terapeutyczne. Przy naszej pomocy osoby te zyskują skierowanie, umawiają się na terapię. Trzeba wziąć pod uwagę to, że nie da się uzyskać dostępu do terapii lub detoksu z dnia na dzień. Ponadto, aby uzyskać ten typ pomocy, należy stawić się trzeźwym. W tej sytuacji również nie ma żadnej pomocy systemowej, która zapewnia bezpieczne warunki do wytrzeźwienia. Z tego powodu zdarza się, że zabieramy takie osoby do mieszkania nadzorowanego przez nasze stowarzyszenie. Następnie w czasie terapii utrzymujemy kontakt i udzielamy wsparcia, aby ta osoba nie wróciła na ulicę.

AG: Jak wyglądała droga od pomysłu na stworzenie takiej inicjatywy do  jego realizacji?

WB: Zaczynaliśmy czternastego października dwa tysiące siedemnastego roku jako grupa nieformalna. Gotowaliśmy u siebie w mieszkaniu na zwykłej kuchence gazowej.  Działaliśmy razem z wolontariuszami bez żadnych środków finansowych i bez wsparcia społecznego. Do aktualnej siedziby wprowadziliśmy się po około roku. Na początku finansowaliśmy remont z własnych pieniędzy, jednak po czasie zaczęło wspierać nas coraz więcej osób. Wyremontowanie siedziby trwało długo i okazało się testem. Wielu wolontariuszy przeraził ogrom pracy do wykonania i brak funduszy na zatrudnienie fachowców czy kupienie potrzebnych materiałów. Osób tych nie ma teraz z nami, ale pojawili się nowi. W takiej działalności wiele osób przychodzi do nas, angażuje się, jednak często jest to chwilowe przez brak determinacji. Dlatego zawsze potrzebny jest lider, który jest zdeterminowany, który płacząc i skrobiąc ścianę, stwierdza, że da radę. Zawsze jest to okupione życiem prywatnym, szukaniem sposobów, skąd wziąć pieniądze, żeby pomagać. 

AG: Można śmiało stwierdzić, że do osiągnięcia aktualnego stanu rzeczy potrzeba było ogromnej motywacji. Czy może Pani opowiedzieć, jakie emocje towarzyszą Pani podczas niesienia pomocy? Satysfakcja? Wzruszenie? Czy zdarzają się również trudne momenty?

WB: To są tak skrajne emocje, że trzeba potrafić sobie z nimi poradzić. Jest to praca w bardzo trudnej „branży”, ale z drugiej strony czasami ma się poczucie dobrze zrobionej roboty. Jeżeli widzi się te sto pięćdziesiąt osób, które jest się w stanie nakarmić oraz ma się świadomość, że tego wieczoru ktoś nie pójdzie spać głodny, słyszy się zdania takie jak: „dla tego ciasta warto żyć” to ma się poczucie, że to wszystko ma sens. Natomiast bywa tak, że osoby, z którymi zbudowaliśmy relację, pomogliśmy im z zakwaterowaniem, znalezieniem pracy czy terapią, w którymś momencie wracania do normalnego życia, rezygnują z siebie i wracają do nałogu. W tej sytuacji osoba musi spakować się i opuścić mieszkanie wspomagane. To są takie momenty, że ta osoba schodzi na dół, a ja stoję w kuchni i płaczę. Trzeba być twardym, ponieważ muszą obowiązywać określone zasady, natomiast nadal jest się człowiekiem, któremu jest żal, że ktoś z siebie zrezygnował. W tym momencie nie odczuwa się żalu przez stracony czas czy własną nadzieję, że to może być ten „jeden na stu”. Odczuwa się żal dla osoby, która przegrała konfrontację z życiem, które chciała prowadzić.

AG: Ciężkie momenty również Wam towarzyszą, jednak dalej niesiecie pomoc najlepiej, jak możecie. Jak zachęciłaby Pani naszych czytelników do pomagania?

WB: W gorszym momencie przypominam sobie osoby, którym udało się pomóc na stałe. Mówię o takich przypadkach, jak odebranie telefonu od chłopaka, który był uzależniony od hazardu, dzwoniącego, aby podziękować i zapewnić, że już sobie radzi. To jest z jednej strony miód na moje serce, a z drugiej troska. Można porównać tę sytuację do wyprowadzki dziecka z domu, gdy nie wie się, czy da sobie radę. Aczkolwiek wywołuje to również dumę z tego, że udało się pomóc, widząc w tej osobie tyle zdeterminowania. Tak jak nie zmusimy nikogo do tego, żeby zmienił swoje życie, tak nie zmotywujemy żadnego wolontariusza, aby robił coś konkretnego. Uważam, że w naszym stowarzyszeniu można angażować się wielorako i każdy, kto będzie chciał, znajdzie tu swoje miejsce. Można pomóc w przygotowywaniu posiłków, przynieść własne ciasto czy wydawać jedzenie na dworcu. Medycy mogą pomóc w opatrywaniu potrzebujących. Można również zorganizować zbiórkę oraz wspomóc nas finansowo. Sposobów pomagania jest wiele.

AG: Dziękuję bardzo za rozmowę. Mam nadzieję, że uda się pomóc jak największej liczbie osób.

Źródło zdjęcia: Stowarzyszenie Zupa Na Głównym

Dodaj komentarz