We wszechświecie nic nie umiera. Wszystko sprowadza się do naturalnego dla naszego kosmosu recyklingu atomów. Rzeczywistość społeczna jest w końcu tylko pewnym konstruktem. Konwencjonalnie ustanowionym, empirycznie niedostrzegalnym. Równie abstrakcyjne są nasze sny i marzenia, wikłające się w fizykalną prozę życia. Wszystkie te cząsteczki quasi-filozoficzne badał i ujawniał w swoich filmach David Lynch. Szukał piękna i prawdy poza ramami archetypów, kojąc dusze surrealistycznym szaleństwem. Nie mogę uwierzyć, że od zaledwie paru tygodni mówiąc o nim, muszę stosować czas przeszły.
Informacja o śmierci wizjonera kina absolutnie niekonwencjonalnego dotarła do mnie w trakcie zajęć o tragizmie i jego tradycji w literaturze. Ironię tego faktu zauważyła moja przyjaciółka, z którą łowiłyśmy spojrzenie Księżyca z zamkowego przystanku tramwajowego. Zastanawiam się, czy planetom też nie żal straty twórcy, który ukazywał je w swych filmach z niepowtarzalną gracją i mistycyzmem?
Symbole indywidualizmu
Lynch rozpoczynał od malarstwa i ten pierwiastek wrażliwości estetycznej – tworzenia z ekranu płótna – dostrzec można w jego dziełach. Przynajmniej od samego początku mojej adoracji jego surrealistycznej twórczości zaczęłam widzieć w jego produkcjach coś z tych wielkich kanw malarskich. Stawałam bowiem przed telewizorem tak, jak wgapiałam się w Beksińskiego czy Malczewskiego w naszym poznańskim muzeum. Pamiętam doskonale skromną wystawkę tymczasową tego pierwszego, która to zawitała do stolicy Wielkopolski jeszcze przed kwarantanną. Może był to październik, może listopad – niemniej, miesiąc łączył się doskonale z aurą brudnych barw obrazów: mrocznych, niepokojących, niezrozumiałych w rozbiegu mentalnym. Te prace zatrzymywały mnie we własnej głowie, z lupą dla znaczeń ukrytych. Wzruszało mnie to, jak okrutnym obrazem można przedstawić czuły, wzruszający lub poruszający wycinek z jednostkowego strumienia świadomości. Podobnie było z moim pierwszym filmem Lyncha, którego wybór stanowi coś godnego wzburzenia – bo jak tu zaczynać tę przygodę bez trzymanki od „Fire walk with me”, nie oglądając przed tą produkcją całego „Twin Peaks”, a przynajmniej dwóch pierwszych sezonów?! Nie wiem, ale wyjątkowość ekspresji, sposób poruszenia tematów ważnych i ciężkostrawnych ujął mnie.
I tak Lynch został ze mną, jednak dopiero przy trzecim podejściu pokochałam reżysera absolutnie. Przy spotkaniu z „Dzikością serca” poczułam, że te mitologie czy baśniowości brutalnego, przesiąkniętego przemocą świata są o szukaniu piękna i wartości na śmietnisku rozpaczy oraz dekadenckości. Słyszałam, że ta ekranizacja jest nie do zniesienia przez ogrom okrutności i brawury w niej zawartej. Prawda, ale czy nie jest to również pewną poetycką sprawiedliwością wobec stanów faktycznych, które zachodzą w rzeczywistości, poza naszą świadomością, a raczej – wolą uświadomienia? Co więcej, na przekór doświadczanym horrorom, bohaterowie walczą o siebie lub są zachęcani, aby pamiętać o swojej niezależności i indywidualności – a także jej symbolach. Ten wątek był dla mnie największą radością pierwszego seansu: ta skórzana kurtka, będąca znakiem indywidualizmu. Scena z tą wypowiedzią chodzi mi po głowie wytrwale od kilku lat, przypominając o cennym rytuale odnajdywania tego, czym konstytuować można własną wyjątkowość. Uważam, że ten kontrowersyjny film jest szczególnym, kinematograficznym poematem nonkonformizmu.
Pogoda na kawę, ale bez papierosa?
Trend girl dinner można w uniwersum lynchowskim przerobić na Lynch’s break–fast, które składałoby się w pierwszej kolejności z kawy i papierosa, a następnie jajecznicy (w której widzimy cały poranek twarz Dale’a Coopera) i kawałka doskonałego ciasta (do kolejnej kawy). Taki obrazek stanowi pewien trwały komponent zarówno estetyki filmowej, jak i pozafikcyjnej reżysera. Myślałam, czy poruszać wątek uzależnień w tekście, ale stanowiły one coś wrzaskliwie obecnego w tym symbolicznym wszechświecie twórcy. W lepkie, lipcowe popołudnia czułam się doskonale, gdy paliłam do którejś z rzędu kawy na ganku domku letniskowego, myśląc o tym, jak lynchowski to rytuał. Teraz, miętoląc poznańskiego ćmika, jest mi niewygodnie z samym gestem strzepywania popiołu. Pali się tytoń i coś we mnie: świadomość kruchości podburzanego zdrowia i obecność nieobecności, wynikająca w pewnym stopniu właśnie z powodu pielęgnowanego skrupulatnie uzależnienia. A ono przecież w świecie tych estetyk końca minionego wieku, w szczególności tych kinowych, było motywem uwodzącym, poetycko zmysłowym. Jest w nim coś z persony Godarda i nihilizmu bohemy artystycznej. Tworzy pewien wizerunek, spowija pewną aurą, jest tym melodycznym westchnięciem artysty przesiadującego nad czarną kawą w twojej ulubionej kawiarni.
Myślę więc z całym tym niepożytecznym żalem, jak jeden studencki szlug kosztuje pięć minut życia, a mojego ulubionego reżysera kosztował przynajmniej jedną premierę. Infantylne tropienie winnych zatrzymuje jednak zawsze przyjacielskie przypomnienie pragmatycznej półkuli umysłu, że nie ma instancji rozstrzygającej pisma przewodnie z tytułu rozpaczy. Pozostaje uporać się z całym tym bezsensem, nieuzasadnionym zjawiskiem śmierci – przypomina z półki stos dzieł Gombrowicza, doskonałego dekonstruktora systemów symbolicznych, zabudowujących chaos cykliczności życia.
Dla Polski – od Polski
Dowiadując się o biograficznym zapleczu Lyncha, trafiłam na informację, że reżyser ukochał sobie Polskę. Kuriozalna informacja. Bizarre. Pogrzebałam dalej w internetowym śmietniku – reżyser chciał założyć Akademię Filmową! W Łodzi! I… nie dostał pozwolenia, ale za to nagrał „Inland empire” (Bizarre po raz drugi), w którym polskość wybrzmiewa. Niesamowicie fascynował mnie ten fakt i marzyło mi się móc zobaczyć zaciekawionego ojczyzną artystę na jej terytorium. Fantazja pozostanie niespełnioną, ale urzeczywistni się – jak to zazwyczaj bywa – coś nieprzewidywalnego, a równie radującego udręczoną (żałobnym smutkiem) duszę. Powstanie najprawdopodobniej jedyne na tym małym wielkim globie muzeum serialowego opus magnum Lyncha – w polskim Toruniu! Wieść zmuszająca do przetarcia w niedowierzaniu oczu. Piękna szansa do zapoznania się z jeszcze niepoznanym, wielka pocztówka do zaświatów i okazja, aby pokazać Lynchowi, że i Polska interesuje się nim.
Środowisko narodowe nie zdążyło stworzyć instytucji razem z reżyserem, ale może złożyć mu hołd jedyny w swoim rodzaju. Żadne inne państwo nie zdobędzie tak wielu przedmiotów, ile będzie tworzyć miejsce pamięci surrealistycznego wizjonera kina. Taka narracja okalająca stan faktyczny ogromnie mnie wzrusza. Nie wierzę w rzucanie wszystkiego i wyruszanie w Bieszczady, ale zdecydowanie przerzucanie ośrodka ciężkości z poznańskiej betonozy ku powstającej toruńskiej lynchozie brzmi jak kusząca odmiana eskapizmu. Wzdycham więc tak do kolejnego płótna wyobraźni, zachęcając do pielęgnowania osobistych muzeów pamięci twórców, których praca artystyczna budowała fundamenty dla Waszych indywidualności. Każde budujące nas dzieło, jest odłamkiem w witrażu osobowości. I każde z nich może być ważne, jeśli ustawi się na nie odpowiednio reflektory niezapomnienia.
Źródło zdjęcia: Lynch na planie „The Elephant Man” (1980), filmu, za który zdobył Oscara, domena publiczna