Tak zwany górski kryminał coraz częściej pojawia się na półkach w księgarniach. Seria Remigiusza Mroza, trylogia Sławka Gortycha i niedawno zekranizowana powieść Wojciecha Chmielarza sprawiają, że górzyste rejony Polski budzą ciekawość u stale rosnącej liczby turystów. Naprzeciw wychodzi im Jarosław Szczyżowski ze swoją pierwszą książką „Obserwatorium”, która – jak lubi podkreślać sam autor – kryminałem nie jest. Wyruszymy więc w podróż na Dolny Śląsk, w Karkonosze, u podnóża tajemniczej Śnieżki.

Podczas spotkania autorskiego, które odbyło się 10 września w Miejskim Ośrodku Kultury w Kowarach, oprócz możliwości zakupu świeżo wydanej książki oraz zdobycia autografu autora, mogliśmy posłuchać o problemach polskiego rynku wydawniczego i trudnościach związanych z wydaniem pierwszej powieści oraz dowiedzieć się, czy tajemnicze szumy zarejestrowane przez obserwatorium meteorologiczne na Śnieżce i przekaźnik telewizyjny na Śnieżnych Kotłach w latach 50. XX wieku świadczą o obecności obcej cywilizacji. O swojej książce i nie tylko opowiada pisarz – Jarosław Szczyżowski.

Do tej pory pisał pan informatory turystyczne, jest pan też przewodnikiem sudeckim. Skąd właściwie teraz pomysł na powieść?

To chyba wynika z tego, że mam już dosyć pisania przewodników i chciałem skonstruować coś swojego na podstawie faktów historycznych i topografii terenu, ale z domieszką czegoś z głowy. Po prostu, żeby wyjść poza utarty schemat. Przewodnikiem jestem siedemnaście lat. Sporo już różnych artykułów napisałem, trochę przewodników i wszystko bazowało wyłącznie na jakichś ścisłych faktach historycznych, a gdzieś po głowie zawsze mi chodziły opowieści ludowe, przekazywane z ust do ust, legendy, dziwne historie. I w końcu nadszedł ten moment, kiedy stwierdziłem, że muszę po prostu przelać coś w innej formie na papier.

Dlaczego akurat Śnieżka jako główny temat powieści ze wszystkich miejsc w Karkonoszach?

Ona była dla mnie szczególna od początku, od dziecka. To wynikało z historii mojego taty, który budował obserwatorium, i z mojego pierwszego wysokogórskiego wyjścia. Wycieczkę odbyłem, mając dziewięć lat, czyli bardzo dawno temu. Był to taki przełom chyba w ogóle we mnie. Zacząłem inaczej postrzegać góry i zawsze na tę Śnieżkę patrzyłem nie przez pryzmat turystyki, ale bardziej jak na miejsce wyjątkowe, mistyczne, owiane tajemnicami, duchami gór, i to chyba przez tą bliskość.

Ta powieść to pana debiut. Czy według pana w obecnych czasach trudno jest wydać książkę i wybić się na rynku wydawniczym?

Jest trudno. Ja nie mam żadnych znajomości ani polecajek od innych. Po prostu skoczyłem na głęboką wodę. Stworzyłem powieść, poszperałem w internecie, wszedłem na strony wydawnictw, spisałem adresy mailowe i zacząłem wysyłać wiadomości. Zrobiłem takie swoje CV literackie, napisałem trochę o sobie oraz skąd jestem, załączyłem tę książkę i po prostu wysyłałem do tych wydawnictw. Potem była cisza, długa cisza. Mówię: „spróbuje jeszcze raz”, więc zredagowałem tekst po raz czwarty i wysłałem go ponownie. Po dwóch miesiącach odezwało się Wydawnictwo Znak Literanova. To był taki szok. Myślałem, że to jakiś kawał, ale okazało się, że jednak nie.

Na pewno nie jest łatwo. Wiem, że ludzie spotykają się z tym, że czekają miesiącami na jakąkolwiek odpowiedź. Czasami maile wpadają do spamu, więc należy się przypominać, ale też nie można być zbyt nachalnym, bo tego wydawnictwa nie lubią. To nie działa tak, że pójdziemy i od razu ktoś powie: „o, super, wydajemy książkę”. Trzeba trochę z siebie dać, wykrzesać, podsunąć tekst innym do przeczytania, zanim się go wyśle, zasięgnąć opinii znajomych, bliskich, którzy mogą nam coś podpowiedzieć, albo najlepiej obcych ludzi. To po prostu ciężka praca. Trzeba sporo włożyć w to serca, żeby zaowocowało. U mnie stało się, jak się stało – pojawiło się wydawnictwo i jestem z tego bardzo zadowolony.

Ma pan ogromną wiedzę na temat regionu, legend, podań, historii. Jak przekazać to szerszemu gronu? Jak zachęcić odbiorców do własnych poszukiwań?

Myślę, że forma przekazu jest ważna, bo to, że mamy wiedzę, to nie wszystko. Chodzi o to, żeby tych ludzi w jakiś sposób zaciekawić i nie zanudzić. Nie chodzi o taką wiedzę regułkową, encyklopedyczną, że będziemy z siebie wyrzucać mnóstwo dat, faktów historycznych. To jest męczące. Ludzi raczej interesują ciekawostki, takie historyczne plotkarstwo też wchodzi w grę, bo to jednak pobudza wyobraźnię i odbiorcy są zaciekawieni. Tajemnica na pewno przyciąga po nitce do kłębka. Jeśli już przechodzimy w strefę legend, to można z nich śmiało korzystać, ciekawie je opowiedzieć. Dobrze czasami nawet siebie posłuchać. W tym zawodzie tembr głosu jest ważny. To cały warsztat i taki łańcuch składający się z różnych ogniw, przez który musimy przebrnąć. W jakiś sposób na pewno zaciekawienie odgrywa tu ważną rolę. Nie od razu referat, nie wykład, bo ludzie tutaj przyjeżdżają przede wszystkim dla rozrywki, żeby coś zobaczyć, usłyszeć, ale nie w formie wykładu, bo to bardzo szybko ich może zniechęcić i zmęczyć. Musimy wyważyć tą swoją wiedzę i przekazać najcenniejsze informacje.

Wrócę jeszcze na chwilę do Śnieżki, tej obleganej przez turystów góry, której lokalsi unikają. Słyszy się o kolejkach na szczyt, w ostatni weekend wakacji weszły tam trzydzieści trzy tysiące ludzi. Czy widzi pan jakieś rozwiązanie tego problemu przeludnienia?

To jest trudne i z tym się mierzy park narodowy. Organizowane są tak zwane Weekendy bez Śnieżki, kiedy turystom proponowane są jakieś inne miejsca. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, zawsze widzą dominantę w krajobrazie, czyli Śnieżkę – najwyższą górę, najciekawszą. Chcą ją zdobyć bez względu na wszystko i myślę, że trudno ich od tego odwieść. Choćbyśmy na głowie stawali, to jeśli ktoś nie był na Śnieżce i tu przyjeżdża pierwszy raz, to i tak na nią wejdzie. Natomiast uważam, że jest o wiele więcej ciekawszych miejsc, na przykład nasze sąsiednie Rudawy Janowickie czy nawet Góry Kaczawskie, Kraina Wygasłych Wulkanów, albo tajemnicze Góry Izerskie. Patrząc z perspektywy przewodnika, jak mam kogoś namówić, żeby nie poszedł po raz drugi na Śnieżkę, to trudna praca. Zachęcam turystów, żeby poszli na Krzyżną Górę czy Sokolik. Idą z dozą nieufności, ale gdy już tam pójdą i zobaczą, to mówią, że to fantastyczne, i zastanawiają się, dlaczego wcześniej nie byli w tym miejscu. To jest też jakiś sposób przekonania, może nawet wyciągnięcia na siłę, jednak nie sądze, żeby to było łatwe. Sporo jeszcze wody upłynie w rzece, zanim się to uda zrobić. Myślę, że tak było, jest i będzie, że ta Śnieżka na pewno będzie przyciągać.

Jakiś czas temu w Kowarach odbył się spacer po starówce pod tytułem „Czy przetrwa społeczność pod Śnieżką?”. Podczas tego wydarzenia poruszył pan temat masowego napływu turystów w Karkonosze. Czy pana książka ma być przestrogą lub ostrzeżeniem dla osób odwiedzających góry?

Tam jest podjęty wątek patodeweloperstwa, tego, że krajobraz się zmienia na naszych oczach i kiedy jesteśmy młodymi ludźmi, to inaczej wygląda, a jeszcze inaczej – dwadzieścia lat później. To problem i to taki, który będzie nas coraz bardziej dotykał, bo widzimy ten wpływ agresywnej ekspansji, budowania wielkich molochów, hoteli, do tego dziesiątki tysięcy turystów tu przyjeżdżających. Musimy zmienić świadomość całkowicie. Na zachodzie, nawet patrząc na Alpy, tego się już nie robi. Musimy przekonać się na własnej skórze i dopiero dojdziemy do wniosku, że to nie jest dobre. Dlatego ja zawsze zwracam na to uwagę i mówię, że Kowary są takim ostatnim miejscem względnego spokoju, gdzie tych turystów tak dużo nie ma. Więc to ciągła walka, pobudzenie świadomości wśród mieszkańców, bo to też reakcja łańcuchowa.

Jeśli powstają apartamenty, to później giną lokalni przedsiębiorcy, ponieważ taki hotel będzie dążył do tego, żeby zatrzymać turystę – na basenie, w spa, w restauracji, w parku rozrywki. Potem to się odbija na wszystkim. Patrząc też na ludzi, tu im trudniej pod względem materialnym, bo jest drogo. Dlatego uciekają z Karpacza, ze Szklarskiej Poręby na obrzeża miasta. Boimy się, że Karpacz może stać się miejscem, gdzie będą tylko właściciele wielkich hoteli. Walka trwa, jak to się skończy, trudno przewidzieć. Mam nadzieję, że ludzie są na tyle świadomi. Powinni zauważyć, co się dzieje, i już zauważają to. Zawiązują się różne stowarzyszenia w tym kierunku, zaczynamy powoli się bronić, wpływamy też w jakiś sposób na lokalne władze, ale trzeba cały czas trzymać rękę na pulsie, bo jeżeli chociaż na chwilę się odwrócimy, to nas po prostu zjedzą.

Źródło zdjęcia: swiatksiazki.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *