Taylor Swift stała się krzywym zwierciadłem naszego społeczeństwa

Trudno nie mówić o wielkim wydarzeniu, jeśli artystka wyprzedaje całą, wcale nie najmniejszą arenę, jaką jest warszawski PGE Narodowy. A jeśli jeszcze robi to trzy wieczory z rzędu, to już przyprawia o podziw. W pierwsze trzy dni sierpnia Taylor Swift zawładnęła dużą częścią polskich mediów – nie tylko muzycznych, ale absolutnie wszystkich, od prawa do lewa. Chodzi o warszawską część największej i najbardziej dochodowej już trasy koncertowej w historii, jaką jest The Eras Tour odmieniane przez wszystkie przypadki i to niestety nie tylko ze względu na wspaniałe widowisko.

Ten tekst nie będzie tylko o tym, że jedna z najjaśniejszych gwiazd obecnych czasów na ponad trzy godziny zamieniła Stadion Narodowy w pełen pozytywnej energii i kiczowatych, ale jakże widowiskowych efektów show. Będzie również o tym, że coś, co wydaje się łączyć i cieszyć, w Polsce potrafi też dzielić. A właściwie to my sami niestety do tego doprowadzamy.

Swift w Bielsku-Białej?

Czy czuję się Swiftie, który za zobaczenie swojej wielkiej idolki oddałby większość swoich oszczędności? Niespecjalnie. Czy jestem pod wrażeniem oddania fanów Taylor Swift i ich zachwytu nią? Jak najbardziej! Nie powinno być bowiem większej radości dla sławy jakiejkolwiek muzyki, niż oddana grupa fanów, która do tego generuje tak dużo wspaniałych interakcji, jakich doświadczyłem podczas drugiej z trzech nocy, w których Amerykanka wystąpiła przed polską publicznością. Uśmiech, wymiany słynnymi już friendship bracelets (tłum. bransoletkami przyjaźni) i wspólne współodczuwanie muzyki, która łączy miliony ludzi na świecie. 

Tak było na stadionie i w okolicy. Wystarczył jednak rzut oka w media społecznościowe, by zejść na ziemię. I przekonać się (ponownie), że narzekanie to polski sport narodowy. „Taylor Swift? Nie znam.”; „jak tego można słuchać?!”; „marketingowa maskotka bez talentu” – to tylko część z wielu komentarzy tych, którzy na koncert nie chcieli się wybierać. A spróbować zrozumieć ten fenomen? Również nie próbowali. A już na pewno nie mieli zamiaru po prostu pozwolić innym w spokoju świętować coś, na co tak długo czekali.

Dziwi to, tym bardziej że nawet najbardziej zagorzali fani Taylor Swift nie dali żadnych powodów, by otrzymać takie komentarze czy żarty, przez które ktoś zamiast w metrze na Stadion Narodowy o mało nie skończył w pociągu do Bielska-Białej (tak, część osób z takim mylnie pojmowanym poczuciem humoru, chwaliła się o żartach tego typu). A jednak i takie wydarzenie wyzwoliło w wystarczająco podzielonej społeczności w Polsce tąpnięcie. Boli więc, że nadal szukamy desperacko antagonizmów, które wykraczają daleko poza poglądy polityczne.

Antidotum na radość

Skąd źródło tego zjawiska? Dlaczego znowu ignorancja to dla niektórych powód do dumy? Nie lepiej zastąpić ją chęcią, a przynajmniej próbą zrozumienia czegoś, co dla kogoś może być nieznane? Być może to po prostu niemożliwe w naszej mentalności, by pozwolić komuś cieszyć się czymś, co nas nie dotyczy. Albo, żeby nie zazdrościć, że ktoś osiągnął sukces. Bo nie da się ukryć, że mało jest bardziej utytułowanych, współczesnych artystów, nie tylko w muzyce, ale w całym show-biznesie od Swift. 

Miliardy odtworzeń w serwisach muzycznych, każda kolejna płyta na szczytach list przebojów, wartość marketingowa na niespotykaną skalę, a do tego tytuł Osoby Roku Magazynu Time. Zbyt wielkie dziedzictwo, żeby nie zdobyć sobie grupy krytyków. Przynajmniej tak próbuję sobie wmówić, żeby nie uznać, że to tylko nasza przypadłość. Oczywiście trudno nie zgodzić się z tymi, którzy krytykują Swift, chociażby za wątpliwe podejście do kwestii klimatycznych. Jednak gros aktywnych komentatorów przed polskimi koncertami nie brał tego zupełnie pod uwagę – po prostu musieli uwolnić trochę jadu, by komuś przypadkiem nie było za słodko.

Jest to tym bardziej dołujące, że – z całym szacunkiem – Swifties to doskonały cel takich ataków. Co do zasady nie odgryzą się złośliwym komentarzem, ani nie wejdą w niepotrzebną polemikę. Po prostu przejdą obok, nawet jeśli z rozmów z nimi wynika, że nie jest to dla nich przyjemne. A internetowy troll? Będzie się cieszył, że „zaorał”. Przynajmniej przez chwilę, zanim nie znajdzie nowego celu. Szkoda, że tamten tydzień unaocznił to, w jak złej kondycji jest „dyskusja” w mediach społecznościowych, a szerzej ujmując – kondycja naszego społeczeństwa.

Kolorowo i nie tylko

Dobrze, że w odpowiedniej formie była sama artystka, a show spełniły oczekiwania tych, którzy tak długo na ten koncert czekali. Każdego dnia zagrała ok. 45 utworów i choć koncert nie ustrzegł się kilku dłużyzn, to ponad trzy godziny, w towarzystwie największych hitów z dziewięciu er artystki, mijały błyskawicznie. Im dalej w las (niekiedy wręcz dosłownie, przy momentach poświęconych folklore i evermore), tym bardziej zrozumiałe dla mnie było, dlaczego trasa stała się globalnym fenomenem. Architektura sceny, feeria barw, którą za pomocą specjalnie synchronizowanych opasek tworzył cały stadion i doskonale zgrani tancerze razem tworzyły mieszankę wybuchową. 

Niemniej mam wrażenie, że nawet bez tej otoczki wizualnej, Taylor Swift spokojnie wybroniłaby się równie dobrze samą muzyką. Zresztą nie brakowało momentów bardziej stonowanych, z naciskiem na champagne problems czy All Too Well w 10-minutowej wersji. O tym, że Amerykanka zabiera ze sobą w trasę co najmniej kilka szaf pełnych przebrań scenicznych, już wiele powiedziało, lecz trzeba oddać, że każde z nich robi olbrzymie wrażenie również na żywo, szczególnie pomysłowa kreacja z reputation era. 

Kiczowata otoczka, pełna świecidełek, różu i tandetnych chwytów, która była widoczna na scenie – mogła wielu mocno zrazić w niektórych fragmentach (szczególnie w Lover era). Dla każdego jednak coś miłego i to prawdopodobnie największa siła tej trasy. Przekrój atmosfery panującej podczas różnych części występu od wspomnianego, bardzo popowego Lover do bardziej wyważonych brzmień, scenerii jak przy folklore czy The Tortured Poets Department sprawiał, że trudno było nie odnaleźć fragmentu dla siebie. Nawet mityczne problemy z nagłośnieniem na Stadionie Narodowym nie były aż tak uciążliwe, a jeśli dodamy niezwykle energetyczny występ Paramore na rozgrzewkę, to wieczór był jeszcze bardziej udany.

Nawet nie będąc największym fanem Taylor Swift, zobaczenie takiego wydarzenia na własne oczy było wielce satysfakcjonujące. Podobnie jak uczucie brania udziału w czymś historycznym. Oczywiście, nietrudno sobie wyobrazić, iż niedługo ktoś zorganizuje jeszcze większą i bardziej dochodową trasę koncertową, ale chyba nie tylko o to w tym chodzi, a również o ewenement, jakim stała się Amerykanka nie tylko za Oceanem, ale globalnie. Dobrze by było, gdybyśmy przy okazji nauczyli się bardziej zrozumiale podchodzić do tego, co niekoniecznie trafia w nasz gust. A przynajmniej spróbować.

Źródło zdjęcia: unsplash.com