Fabuła wymyka się poza naszą planetę i nasze rozumienie czasu, języka i historii. Fabuła odbija się w zastygłej herbacie, która stała cały dzień czekając, aż ten, kto ją rano zaparzył, wróci po całym dniu udawania kogoś innego do domu, usiądzie na stołku w kuchni i zaglądając do kubka, spojrzy prawdzie w oczy. Fabułę opowiadają kwiaty swoim rytmem dnia i cyklem zakwitów, fabuła osadza się na wąsach ukochanego kota i kołysze w rytm jego pomrukiwań. Ona wreszcie unosi się gdzieś w przestrzeni kosmicznej i wypełnia chłodne przestrzenie między planetami. Czy wydaje się to przesadą? Możliwe, ale właśnie takie są moje odczucia po festiwalu fabuły.

Fabuła jest kobietą. Takie słowa padły z ust profesora Marcina Jaworskiego, otwierającego tegoroczny festiwal fabuły, odbywający się pod koniec maja w Centrum Kultury Zamek, przed spotkaniem z trzema autorkami: Julią Fiedorczuk, Salcią Hałas i Dominiką Słowik. Widok siedzących za nim pisarek zdawał się potwierdzać słuszność tego stwierdzenia, ale jak się później okazało, zdawał li i jedynie. W toku choćby tego spotkania, ale także wielu pozostałych oraz podczas czytania książek zaproszonych na festiwal autorów i autorek, nietrudno było dojść do przekonania, że fabuła wykracza daleko poza płeć, czy nawet gatunek ludzki. Fabuła wymyka się poza naszą planetę i nasze rozumienie czasu, języka i historii. Fabuła odbija się w zastygłej herbacie, co czekała, aż ten, kto ją rano zaparzył, wróci po całym dniu udawania kogoś innego do domu, usiądzie na stołku w kuchni i zaglądając do kubka, spojrzy prawdzie w oczy. Fabułę opowiadają kwiaty swoim rytmem dnia i cyklem zakwitów, fabuła osadza się na wąsach ukochanego kota i kołysze w rytm jego pomrukiwań. Ona wreszcie unosi się gdzieś w kosmosie i wypełnia chłodne przestrzenie między planetami. Czy wydaje się to przesadą? Możliwe, ale właśnie takie są moje odczucia po festiwalu fabuły. 

Już na pierwszym spotkaniu ze wspomnianymi wyżej pisarkami przekonałam się w jak ograniczony sposób myśli się czasem o języku, o mowie jako o czymś, co należy jedynie do możliwości homo sapiens. Tymczasem, autorka zbioru opowiadań „Samosiejki” (w którym notabene można spotkać się bohaterkami, z których jedna komunikuje się ze swoimi roślinami, inna zaś sama współdzieli ciało z fasolą, gdy ta zaczyna kiełkować z jej nosa), mówi o tym, jak komunikuje się ze swoimi kotami, które układają jej rytm dnia i przypominają, że czasami trzeba coś zjeść. Nawet jeśli jest się w twórczym ferworze, a szczególnie jeśli jest się kotem. 

Tego samego wieczoru odbyło się spotkanie autorskie ze Douglasem Stuartem wokół jego powieści „Shuggie Bain”. To moment, w którym uświadamiam sobie, ile w fabule, która z założenia jest wymyślona, może być niekiedy prawdy. Autor książki pochodzi z Glasgow, gdzie dorastał i tam też rozgrywa się miejsce akcji. Tytułowy Shuggie jest najmłodszym synem Agnes, której choroba alkoholowa niszczy wszystko wokół niej i ją samą. Chłopiec patrzy na to każdego dnia, doświadczając ogromnej traumy z każdego środowiska, w jakim się znajdzie, nieustannie jednak ufając, że jego mama się zmieni, wydobrzeje i zadba o niego i resztę rodziny. Otrzymując możliwość, zadania pytania z publiczności, przytoczyłam fragment z przeczytanej na temat tej książki recenzji, który brzmiał: „Jest to książka, którą bardzo chce się czytać, a jednocześnie, bardzo chce się przestać.” Wiedząc, że wydarzenia opisywane w powieści są inspirowane wspomnieniami autora, zapytałam więc Douglasa Stuarta, czy tak samo było z jej pisaniem. Odpowiedział, że wbrew pozorom, tworzenie jej było dla niego radosne, między innymi ze względu na język, jakiego używają opisywane postacie i to jak pokręcone bywają rzeczy, które do siebie mówią. Ale miewał też momenty, w których musiał przestać pisać, na kilka tygodni, bo przelewanie na papier niektórych fragmentów pamięci było dla niego zbyt traumatyczne. Choć proces tworzenia książki chwilami był dla pisarza bolesny, uznał też, że był także bardzo oczyszczający. Podczas spotkania powieściopisarz oznajmił, że przyjeżdża z „Shuggim” w różne miejsca w Europie i nie tylko, ale nie zawsze czuje, że osoby przychodzące na takie wydarzenia, naprawdę rozumieją, o czym jest ta opowieść. Wyznał, że miał wrażenie, iż dla amerykańskich odbiorców jest ona raczej encyklopedią dla takich pojęć jak „bieda”, „alkoholizm”, czy „margines społeczny”. Po czym powiedział, że tu, w Polsce, odczuwa płynącą od czytelników i czytelniczek empatię i pełne zrozumienie. Wydaje mi się, że to dlatego, że w tym kraju, każdy zna kogoś takiego, jak któryś z członków rodziny Bain bardziej, niż by tego chciał. 

W drugim dniu festiwalu, aby porozmawiać o swoich dziełach, choć rzecz jasna nie tylko o tym, spotkali się Bartosz Sadurski, Łukasz Barys, Elżbieta Łapczyńska i Urszula Honek. Szczególnie „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa są w mojej opinii jedną z tych książek, do których warto zajrzeć z wielu względów. Po pierwsze, dla nieoczywistej rozkoszy czytania i wnikania w nowe światy, po drugie, dla doznania niezwykle oczyszczającego śmiechu przez łzy, zwłaszcza jeśli akurat, tak jak pisząca te słowa, ma się z jej bohaterami więcej wspólnego, niż gotowym jest się przyznać. W końcu też, dlatego że opisywana tam rzeczywistość Pabianic z całą fizjologią tego miasta łączy się z wydarzeniami i postaciami nadprzyrodzonymi w tak naturalny, a zarazem odjechany sposób, że zagłębiając się w tę fabułę, ma się wrażenie bycia świadkiem narodzin nowego nurtu w literaturze, którego nie sposób zaszufladkować, nazywając go należącym do obyczaju ani do fantastyki, jednocześnie odmawiając mu zawierania elementów każdego z nich. Poza Elżbietą Łapczyńską, autorzy, którzy debiutowali teraz w prozie, mieli w przeszłości epizody w poezji. Jedna z osób z publiczności zapytała, jak odczuwają tę zmianę, pisania prozy po tym jak tworzyli poezję. Bartosz Sadurski, autor książki o tytule: „Rzeszot. Biografia Romantyczna”, odpowiedział, że to jak wyjście z piwnicy na Krupówki. Wyjaśniając, dlaczego, jako powód podał choćby liczbę recenzji, jaką się wówczas otrzymuje czy sprzedany nakład. 

Drugi dzień festiwalu kończyło spotkanie z Kateryną Babkiną, autorką książki „Nikt tak nie tańczył jak mój dziadek” Powieść jest o losach ukraińskiej rodziny, od lat dwudziestych ubiegłego wieku, do współczesności, co daje stuletnią historię opowiedzianą w niezwykły sposób. Wielość imion i wątków powoduje, że momentami czytelnik może się zgubić, ale gdy uda mu się odnaleźć bohatera czy bohaterkę, która pomyliła mu się z kimś innym na którejś ze stron powieści, odczuwa ogromną satysfakcję. 

Festiwal Fabuły zwieńczyła gala wręczenia Poznańskiej Nagrody Literackiej, do której nominowano Urszulę Honek za jej tomik poezji „Zimowanie”, Annę Dżabaginę za biografię Eleonory Kalkowskiej, zatytułowaną: „Kalkowska. Biogeografia” oraz Macieja Jakubowiaka, autora książki „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Nagroda trafiła w ręce Urszuli Honek, co w kontekście tego, co o poezji powiedział Bartosz Sadurski jest tym istotniejsze. Wydawać by się przecież mogło, że nie uda się dorównać prozie i jej możliwościom zbiorowi wierszy, z czego niektórych bardzo krótkich, bo sama autorka bardzo mocno waży słowa, uważając, jak wyznała w prywatnej rozmowie po gali, że „czasami mniej znaczy więcej”. Tym większe zatem było to zaskoczenie i powód do pewnej refleksji nad kondycją współczesnej poezji, która może zadyszana i bez butów od drogiego sponsora, ale śmiga w swoim tempie i dogonić może prozę, nawet tak doskonałą, jak ta, którą miałam okazję odkryć podczas tegorocznej edycji Festiwalu Fabuły w Centrum Kultury Zamek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *