W erze muzyki opartej na streamingu oraz hucznych zapowiedziach, prowadzonych głównie na TikToku i generalnie masowej konsumpcji kolejnych kawałków, warto docenić nietypowe rozwiązania. Za takie trzeba uznać to, iż jeden z największych gitarowych wirtuozów premiery swojej nowej płyty… Właściwie nie przeprowadził. A jest to o tyle ciekawsze, że ni stąd, ni zowąd okazała się być ona jedną z najlepszych w dorobku Jacka White’a.
Ale po kolei. Nie oczekuje się wiele po darmowym dodatku do zakupów w firmowym sklepie, który co prawda jest świetną muzyczną wizytówką, ale jednak wciąż jest sklepem przy studio nagraniowym. No Name, szósty solowy album współzałożyciela The White Stripes, właśnie taką miał swoją „premierę”. Stał się nieopisaną paczką dorzuconą do zakupów innych akcesoriów muzyków. Jak wielkie musiało być zdziwienie fanów, gdy ten niespodziewany prezent okazał się tak świetnym dziełem.
Bez trzymanki
No Name to płyta, która pokazuje, że Jack White nie zatracił się w ekstrawaganckich muzycznych eksperymentach, jakie prezentował (bądź co bądź z bardzo dobrym skutkiem) w ostatnich latach. Na nowym albumie 49-latek znów jest żądny rockowej krwi i czuć to przez całe, wypełnione garażowym, bezpośrednim graniem przez czterdzieści minut. Czterdzieści minut czystego rock’and’rolla, dzięki któremu muzyk dał o sobie znać muzycznemu światu lata temu.
Już otwierające Old Scratch Blues, atakujące słuchacza masywnymi riffami w stylu Led Zeppelin wskazuje drogę, w jaką zmierzać będzie przez cały album. Nie szukajcie tutaj folkowych odpływów w stylu Entering Heaven Alive albo dziwacznych rozwiązań z Fear of the Dawn. Jack White nie spuszcza nogi z gazu od początku do końca, dowożąc jednocześnie album niezwykle wyrównany jakościowo, a do tego będąc najostrzejszym od czasów Elephant.
Tę dzikość czuć przede wszystkim przy takich kompozycjach jak Bombing Out czy That’s How I’m Feeling, które zahaczają nawet o mocno punkowe klimaty. Momenty kontrolowanego zwolnienia też się zdarzają, jak chociażby w Underground czy świetnej puencie albumu, czyli Terminal Archenemy Endling. Pojawiają się one w chwilach naprawdę przydatnych, gdy trzeba wziąć trochę oddechu od energii bijącej przez znaczną część albumu.
Co w duszy i poza nią gra
To wszystko nie oznacza jednak, że White stał się nudny i monotonny. Wciąż świetnie bawi się koncepcją swoich utworów, lecz nie robi tego w sposób nachalny. Jest tu miejsce na sporo reverbu w It’s Rough on Rats (If You’re Asking) albo zmyślne staccato w Missionary. Wspomniany już Bombing Out również eksperymentuje produkcyjnie, stylizując się jeszcze bardziej na brudne, punkowe brzmienie kojarzące się z grupą Sex Pistols.
A może ktoś ma ochotę na trochę rapu? Jack White również próbuje się tego podjąć, jak choćby w Bless Yourself. Absolutnym majstersztykiem jest jednak Archbishop Harold Holmes, gdzie wokalista wchodzi w moralizatorski zaśpiew, podszyty reklamowym stylem. Do tego utwór ten zasadza się na ironicznych odniesieniach do religii i bigockiej hipokryzji, będąc jednym z najciekawszych lirycznie utworów na płycie.
W warstwie tekstowej jak to u White’a bywa – raz jest to sztuka bardziej zaangażowana, czasem mniej. Jednak jestem przekonany, że kilka linijek szczerze Was poruszy. Mnie wyjątkowo dotknęły wersy w That’s How I’m Feeling, podszytej melancholią historią o poszukiwaniu wewnętrznej siły i walce z własnymi słabościami. No Name nie unika jednak też tematów ogólnospołecznych. Obok wspomnianego Archbishop Harold Holmes można wspomnieć, chociażby o What’s the Rumpus.
Druga szansa
Jack White wyszedł przy tym z założenia, że mniej znaczy więcej. Większość kompozycji oscyluje w okolicach trzech minut, rzadko przekraczając tę objętość i wychodzi to albumowi na zdrowie. Niektóre z tych nieco dłuższych utworów popadają w schematyczność, ale na szczęście jest to tylko łyżka dziegciu w beczce pełnej muzycznego miodu. Muzyk stara się zresztą pewne schematy łamać, są miejsca, w których trudno usłyszeć wyróżniający się refren i wychodzi to na dobre tym utworom. Brak też charakterystycznych „popisówek”, które mogłyby zaburzyć balans albumu. Oczywiście, pojawiają się świetne gitarowe solówki, ale nie są one sztuką dla sztuki i nie zaburzają harmonii oraz świetnej kooperacji z innymi instrumentami.
Nadal nie jest to album dla wszystkich. Jednak z pewnością jest on bardziej przystępny niż ostatnie dokonania wirtuoza. Dobrze, że w głębi duszy Jacka White’a wciąż siedzi ta artystyczna część, potrafiąca zerwać chomąto wzniosłego artyzmu, które zresztą muzyk sam na siebie przez ostatnie lata nałożył. Więc nawet jeśli ostatnie jego dokonania nie przemawiały do Was, to warto dać mu kolejną szansę. A jeśli dodatkowo tęskniliście za klasycznym The White Stripes – to lepiej trafić nie mogliście.
Źródło zdjęcia: Oficjalne materiały promocyjne plyty